Maj w końcu przyszedł. Z wszystkimi jego atrybutami. Zapewne co człowiek, to na inne zwróci uwagę. Są jednak takie elementy tego miesiąca, które u wielu się powtórzą. Ja wymieniłabym bez i w końcu czerwony tamaryszek, może matury, choć się nie upieram. No i zdecydowanie piękne słońce, które zaprasza nas na spacer. Albo do ogrodu – tam wszystko zaczyna się dziać. Zarówno dla tych preferujących grządki, jak i tych, co wybierają wielobarwne plamy kwiatów. Jest pięknie i niech tak zostanie.

I pośród tej feerii barw te, które ich gamę urozmaicają dodatkowo – stylem ubioru, kolorem oczu i włosów, dźwiękiem głosu, kaskadą emocji –  to mamy! To bardzo dobry pomysł, żeby ich dzień umieścić w tak wielobarwnym miesiącu. Mama bowiem, jak już wyżej wspomniałam, to wiele odcieni. Dla każdego proporcje będą kształtowały się inaczej.

Jak to się zaczyna

Nie chciałabym, żeby ten tekst był hymnem pochwalnym z okazji święta. Wolałabym, żeby skłonił do refleksji nad tym, czy dobrze rozumiemy, co bycie mamą tak naprawdę oznacza. Jestem mamą, stąd wiem, dokąd swoimi słowami zmierzam, ale zrozumiem, że znajdą się tu Czytelniczki i Czytelnicy, którzy zupełnie nie zgodzą się z moją opinią.

Każde z nas zaczyna rozumieć wagę tego słowa, kiedy na etapie przedszkola, czy szkoły podstawowej, przychodzi nam uczyć się wierszyka, czy piosenki na ten wspaniały dzień. Robimy laurkę, ładnie jesteśmy ubrani, sala wypełnia się tymi najważniejszymi w naszym życiu istotami. Wszyscy się do siebie uśmiechają, mamy są wzruszone, a podarowany wtedy naszyjnik z makaronu przechowują przez wiele lat jeszcze w wielkim pudle na skarby. Znamy dokładnie zadania mamy. Bo ona wie wszystko i tylko dzięki niej nie pogubimy się w porządku dnia, tygodnia. Ot, wieża kontroli lotów.

Zaczyna nam ciążyć gdzieś pod koniec podstawówki, bo nagle czegoś zabrania, a my przecież stajemy się dorośli. I choć pyskujemy i wiecznie mamy focha, ona w końcu machnie ręką i zapomni, bo kocha jak diabli i ochroni za wszelką cenę. Samym choćby tylko spojrzeniem. Cieszy się jak szalona z każdego naszego drobnego sukcesu, a każde nasze potknięcie przeżywa dwa razy mocniej, niż swoje własne.

Sami wiemy najlepiej

Kiedy wiemy już, że cały świat należy do nas, że zrobimy wszystko inaczej, niż nasi rodzice – wydaje nam się, że zakończyliśmy pewien etap. Ona też to wie, i choć robi milion rzeczy, żeby o nas nie myśleć – nie znam takiej, której to się udaje tak na sto procent. My ruszamy w ten świat, żeby zbierać doświadczenia. Jesteśmy najmądrzejsi, więc nieraz dostajemy po głowie. Spotykamy nowych ludzi, którzy nas uskrzydlają, albo ranią – jak to w życiu bywa. Oczywiście wiemy, skąd jesteśmy i wiemy, dokąd zawsze możemy udać się po radę – robimy to jednak niechętnie. Jeśli mierzymy się z czymś, co nas zaskoczyło – rozczarowało, zawiodło – możemy wrócić i po prostu usiąść w kuchni przy stole jak zawsze. Ją zżera ciekawość i chętnie przyłożyłaby temu, kto jej dziecko skrzywdził, ale cierpliwie czeka, że powiemy jej sami.

Bywa różna. Albo przyjmie nowe wieści w milczeniu, albo udzieli złotych rad. Przeważnie oczywiście trafia kulą w płot. Można jej odpowiedzieć, żeby się nie wtrącała, albo nie mówić nic. Po prostu być.

Oczekiwania, a rzeczywistość

Uczestniczy w naszym życiu w taki sposób, jaki sobie wypracujemy. Nie ma idealnego modelu. Każdy ma jakiś inny. Kiedy sami stajemy się rodzicami, ma dla nas same dobre rady. W naszym poczuciu oczywiście przestarzałe, ale ze zdumieniem nieraz stwierdzamy, że niektóre się sprawdzają. My staramy się zadbać o tę „podstawową komórkę społeczną”, osłaniając ją swoim ramieniem, a jej przecież też powiększyła się rodzina. I choć jest mocnym wsparciem i najcudowniejszą babcią pod słońcem, najtrudniej o dobrą międzypokoleniową więź, kiedy wprowadza się w życie jasne i zrozumiałe reguły. Nie planowałam swoimi rozważaniami docierać do kolejnego pokolenia. Okazało się to jednak naturalną koleją rzeczy. Czymś, co przecież nastąpi i tak. Ale tutaj na tym poprzestanę.

Matka i dziecko – zależność stara jak świat. Relacja, która może być najpiękniejsza, a jest jednak tą najtrudniejszą na świecie. Do czego zmierzam? Do tego, do czego jeszcze mogę. Udało mi się to zauważyć. Nie wiem, czy w samą porę, czy z lekkim poślizgiem, ale jednak. Każda próba znalezienia swojego niezależnego od nikogo innego skrawka świata, warta jest tego, żeby ją poczynić. Będąc mamą, nieraz nawet nie zdajemy sobie sprawy, w którym momencie życie życiem swoich dzieci, zapominając o własnym staje się nie do zniesienia. Zróbmy wszystko, żeby to nie było o nas. Nie możemy tego zrobić dla naszych mam, ale dla swoich dzieci już tak. A przede wszystkim dla siebie.

LIST DO EMANCYPANTKI

Napisz mi, czy mogę pójść z Wami

Bo to była jedyna wulgarność,

z jakiej chciała mnie wyzwolić.

Od mycia okien, gotowania

i odrabiania lekcji.

 

Mówiła memu tatusiowi, który był

emigrantem, aby nie pił już piwa.

Nie zdążyła z nami pójść do parku.

W tym czasie gotowała, a potem razem

odrabialiśmy zaległe lekcje.

 

Na obowiązkowych zebraniach w szkole

chciała powiedzieć o wyrzuconej rybie,

o kolejnym zgubionym parasolu

i o kulawych porodówkach.

Pan jej powiedział – niedorzeczność!

 

Nie zdążyła pelargonią ustroić okien.

Umalować ponętnych ust.

To była jedyna wulgarność

w pieprznej, nieprzesolonej

przy stole z nami rozmowie.

Mam w sobie prawdziwą dorosłość.

Umiem gotować rosół na niedzielę.

Czy mogę więc pójść z wami?

W salonie wisi Jej prawdziwy obraz.

Na oknie kwitną imiona kwiatów.

 

Stanisław Malinowski Salonik Cieszyński

(laureat II miejsca w konkursie poetyckim ¡NO PASARÁN!)

Zdjęcie wyróżniające: Marcin Santarius

Serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na wykorzystywanie plików cookies Dowiedz się więcej

The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.

Close