Challenge – znaczy wyzwanie. To zjawisko, które swój rozkwit zawdzięcza czasom pierwszego lockdownu, czyli wiosny 2020 roku. Zamknięci w domach, musieliśmy organizować sobie czas, by nie zwariować. Internetu nikt światu nie odłączył – w sieci zaczęło pokazywać się wiele odważnych osób podejmujących swoje osobiste wyzwania i dzielących się małymi sukcesami w ich realizowaniu. Często te indywidualne wyzwania motywowały innych do zmiany.

Demotywacja

Zupełnie nieświadomie ja również dołączyłam do grona wyznawców różnego typu wyzwań. To był efekt uboczny pandemicznego “siedzenia” w domu. W biznesplanie założyłam rozkwit mojej raczkującej działalności gospodarczej, którą zaczęłam prowadzić kilka miesięcy wcześniej. Czułam wtedy, że mam mnóstwo pomysłów i zaczynam racjonalnie  – już bez początkowej euforii – planować rozwój firmy.

Tymczasem w marca 2020 roku zostałam pełnoetatową housewife, z dwójką dzieci w domu, szczeniaczkiem do opieki oraz mężem pracującym zdalnie z domu. Wydawało mi się, że cofnęłam się w czasie o kilka lat, do urlopu macierzyńskiego. A przecież zakładając firmę, miałam świadomość posiadania „odchowanych” dzieci i tego, że teraz „czas na mnie”. Niestety, to czym się zajmuję: wizaż, stylizacja oraz – niezależnie – sprzedaż roślin, stanęło w miejscu, bo było na końcu łańcucha potrzeb rynkowych. W konsekwencji, nastąpił we mnie całkowity regres motywacyjny.

Challenge – potrzeba osiągnięć

Nie przypuszczałam wtedy jeszcze, że wkrótce wywołam wir zmian. Zaczęło się od tego, że chcąc zapomnieć o pandemicznym strachu, zaczęłam stawiać sobie małe wyzwania. Początkowo były to codzienne zadania, które pozwalały skupić się na „tu i teraz”. Ponieważ cenię sobie ruch, zaczęłam od ćwiczeń związanych z poprawą swojej kondycji, a z czasem przyszły wyzwania „mentalne”. Nie narzucałam sobie żadnych rygorystycznych zasad, nie zrobiłam planu, nie zmuszam się do niczego. Jedynym wyznacznikiem zmian miało być wykonywanie tego, co dawało mi radość, a moja motywacja rosła samoczynnie.

Poszukiwanie siebie

kobieta ćwiczy judoOd trzech i pół roku trenuję karate. Jest to moja odskocznia codziennych obowiązków domowych, prawdziwa ścieżka samorozwoju oraz poznawania samej siebie. Lockdown odciął mnie od grupowych treningów, ale z pomocą nadeszły te on-linowe. Potrzeba ruchu wzięła górę i trening w domu, na 1. metrze kwadratowym (tyle wolnej przestrzeni do ćwiczeń posiadam) stał się moim osobistym wybiegiem. Mimo, że treningi karate odbywały się prawie codziennie, szybko okazało się, że to mi nie wystarcza.

Zaczęłam więc szukać innych form ćwiczeń on-line i dołączyłam do facebookowych grup, w których prowadzone były zajęcia z gimnastyki oraz zumby (którą też kiedyś ćwiczyłam przez kilka lat). Mój domowy grafik ćwiczeń pękał w szwach. Ćwiczyłam rano, czasem w południe i wieczór, byle tylko nie siedzieć na kanapie, odreagować całodniowe zabawy z przedszkolakiem i funkcję koordynatora e-lekcji drugiego dziecka. Ale dzięki tym sportowym wyzwaniom każdy dzień wiosennej, narodowej kwarantanny, mogłam podsumować własnym małym sukcesem.

Praktyka czyni zmiany

kobieta stoi na rękachPatrząc z perspektywy roku, najważniejsze w podnoszeniu sobie poprzeczki do zmian były sportowe treningi on-line, jak i przywrócone później te właściwe, stacjonarne. Po kilku intensywnych miesiącach, z początkiem zimy, przystąpiłam do egzaminu, którego efektem jest kolejny zdobyty stopień uczniowski – brązowy pas. Stał się on dla mnie symbolicznym wyznacznikiem świadomości, jak wiele mam jeszcze przed sobą. Dlatego każdy kolejny trening traktuję jako wyzwanie.

W minionym roku wyznaczyłam sobie jeszcze dwa inne cele: stanie na rękach oraz szpagat poprzeczny. Te wyzwania miały pomóc mi uzyskać odpowiedni balans i kontrolę nad ciałem. O ile nauczenie się stania na rękach zajęło mi kilka dni i była to świetna zabawa, to szpagat okazał się wyzwaniem dla wytrwałych. Początkowo postęp był widoczny z tygodniakobieta robi szpagat poprzeczny na tydzień. Były to różnego rodzaju ćwiczenia, które zawsze kończyłam próbą „zejścia w dół”. Po 2. miesiącach wiedziałam, że to nie jest zabawa, która szybko się skończy, że jest to proces długotrwały i wymaga dużo cierpliwości. Ćwiczenia obejmowały konkretne mięśnie, a samo „zejście w dół” było próbą siły, charakteru i przede wszystkim bólu. Ten znowu, po następnych tygodniach, zelżał i odpuścił, ale za to postępy zaczęły być mniej widoczne. Obecnie od pełnego szpagatu poprzecznego dzielą mnie dosłownie centymetry. Czasem pojawiają się momenty słabości i nie mam już tyle chęci i determinacji, ale na szczęście siła nawyku, wypracowanego w toku kilkunastu tygodni prób wraca i nie zaprzestaję rozciągania. Świadomość podjętego wyzwania motywuje i czuję, że nie cel sam w sobie jest ważny, tylko droga do celu – rozwój.

Ważnymi wyzwaniami minionych miesięcy było poszukiwanie drogi do równowagi emocjonalnej. Próbując uporać się ze stagnacją firmy, kosztami utrzymania się rodziny i ogólnym kryzysem społecznym, zaczęłam szukać jeszcze innych, pozasportowych, wyzwań. W efekcie odbyłam cykl motywujących  e-rozmów z coachem biznesowym. Od innej, duchowej mentorki, dowiedziałam się czym są energetyczne wibracje, dlaczego kamienie mają moc i jak się ma do tego fizyka kwantowa. Uczestniczyłam również w e-kursie, z którego wyciągnęłam wnioski na temat swoich mocnych stron kobiecości. Zaczęłam śledzić w social mediach grupy na temat rozwoju samoświadomości i dowiedziałam się, czym jest medytacja o nazwie koherencja serca, którą codziennie praktykuję. Uczestniczyłam też w sesji polegającej na pracy z obrazem, słowem i metaforą, która umożliwiła mi zajrzeć do mojej przeszłości i odpowiedzieć na pytania dotyczące obecnych przekonań i wartości. Niedawno spełniłam jeszcze jedno swoje marzenie i zapisałam się do rocznej szkoły wizażu i stylizacji.

Dzięki samoedukacji uświadomiłam sobie, jak ważna jest praca nad emocjami, nastawieniem do życia oraz jego postrzeganiem. Realizacja tych wyzwań pomogła mi uświadomić, że stałam się kobietą naładowaną dobrymi wibracjami i dla siebie samej mogę być najlepszym coachem i mentorem. Na szczyt nie wchodzi się wyprzedzając innych, lecz pokonując samego siebie. Wiem, że nie odkrywam Ameryki, wiem, że nie u każdego się to sprawdzi, wiem też, że Ci, którzy tą drogę już odkryli, mogą uśmiechnąć się pod nosem. Ale jeśli moje doświadczenie zmotywuje choć jedną osobę do wyzwań i pracy nad sobą, to tym bardziej warto dawać przykład.