Czy wiecie, że dziewiątego czerwca obchodzono Dzień Przyjaciela, a trzydziestego lipca będziemy świętować Międzynarodowy Dzień Przyjaźni? Zdarza mi się słyszeć o różnych takich świętach. Robi się wtedy w sieci bardzo kolorowo i łzawo. Nagle okazuje się, kto jest kim dla kogo, a o kim zapomniał i nie oznaczył go w życzeniach. Nie wiem jak wy, ale ja kiepsko reaguję na takie sieciowe wyznania. Nie wydają mi się przede wszystkim szczere – takie wysyłane w świat. Bo przecież jeśli na takiej osobie nam zależy, to jesteśmy z nią w kontakcie, choćby e-mailowym, kiedy inaczej się nie da.
O przyjaźni trochę dzisiaj napiszę, bo sama ostatnio świętowałam taki dzień, a w zasadzie weekend. Świętowały dwie kobiety. W weekend dowolny, nieoznaczony w kalendarzu na niebiesko, czy czerwono. Kobiety, które znają się od trzydziestu pięciu lat. Pierwszy raz miały okazję świętować same. Zastanawiałam się, czy można postrzegać minione lata jako czas stracony, skoro nieświętowany i zadawałam pytanie w przestrzeń, gdzie byłyśmy tyle czasu. Byłyśmy tam, gdzie kobiety na ogół bywają. W domu, w pracy, czasem w przedszkolu na pikniku, a czasem w przychodni. Czasem na basenie, a czasem na sali baletowej. Krótko mówiąc, tam, gdzie czułyśmy, że być chcemy, powinnyśmy, gdzie trzeba, bo tak „się utarło”.
Matka czy kobieta
Wiadomo przecież doskonale, że takie, a nie inne jest nasze wewnętrzne poczucie, co się powinno. Do przeszłości będę jednak wracać tylko trochę. Życie rodzinne przeważnie stawia się na pierwszym miejscu. A matki jeszcze dodatkowo nie mają w sobie żadnego wyłącznika i wydaje im się, że rodzina bez nich sobie nie poradzi. Nikt w zasadzie nie jest w stanie wyobrazić sobie takiego zakresu na bycie potrzebnym jak matka. I choć w zasadzie już wiemy, że prawdą to nie jest, to siedzi to tak głęboko w nas, że nawet wychodząc z domu na parę godzin, źle się bawimy, bo nasze myśli są pod własną strzechą, gdzie być może tata niekoniecznie sprawdza, czy dziecku koszulka wyszła ze spodenek, albo czy dziecko nie wyjada karmy w granulkach z psiej miski, ale potrafi być świetnym kompanem do zabawy i na pewno zapewni dziecku niejedną szaloną atrakcję.
Zeszłam przy tym z przyjaciółek na matki, zupełnie płynnie i nieświadomie. Wracam więc do tematu głównego. Zależało mi na tym, żeby powiedzieć, że przyjaźń, to nie życzenia w sieci, a umiejętność bycia w pobliżu w dni dalekie od świętowania. Kiedy jest zwyczajnie, kiedy jedyną chwilę, jaką masz, to ta na krótki spacer albo choćby krótką wiadomość tekstową. Że możesz się wygadać jak ci źle albo wysłuchać, kiedy gorzej jest tej drugiej stronie. Przyjaźń to masa uśmiechu, ale też niejedna łza. Liczy się człowiek. Człowiek, który zna twoje kompleksy, ale też potrafi podkreślić mocne strony. Człowiek, który może się z tobą nie zgadzać w danej kwestii, a nie zrywa z tobą przez to kontaktu. Macie wiele zdjęć, podczas oglądania których możecie się uśmiechnąć, wiele wspólnie spędzonych chwil i po prostu wiecie, że kiedy byliście w potrzebie, to pierwszym numerem telefonu był właśnie ten. Bo wtedy na głowie się staje, żeby znaleźć najprostsze możliwe rozwiązanie beznadziejnej sytuacji. Idziecie po kolana w śniegu nad kwietniowe Morskie Oko albo wymykacie się na zachód słońca w Ustce, przemierzacie beskidzkie szlaki tempem najsłabszego i zjadacie spaghetti z sosem z proszku, bo taki najłatwiej było ze sobą zabrać i nikt nie narzeka, że nie wypada. O takiej przyjaźni mówię, która nie ma terminu przydatności. A wręcz przeciwnie – nabiera ważności z upływem czasu.
Upływ a przypływ czasu
I kiedy takie pięćdziesięciolatki nagle mają dorosłe dzieci, dostrzegają, że w zasadzie świat stoi przed nimi otworem. Że tak naprawdę niczego nie muszą, za to mogą naprawdę wiele. Decydują się na wspólną podróż, która nie musi być końcem świata, ale może być czubkiem ich nosa. Mogą sobie egoistycznie wybrać, czego tak naprawdę im potrzeba. I w zależności od usposobienia, temperamentu, chwilowej zachcianki będzie to zupełnie coś innego. Na przykład szum potoku, zapach trawy, cisza jak makiem zasiał – ot tak, po prostu. Albo dostrzeżenie wyjątkowości drzewa i chmur przepływających nad głowami. Czasem będzie to rozmowa przy winie do drugiej nad ranem, za to potem śniadanie po dziesiątej. Takie śniadanie, które ktoś przed nimi postawi – niewymagające od nich żadnego wysiłku. Może się okazać, że oczekiwały masażu gorącymi kamieniami, albo sączącej się z niewidzialnego głośnika nastrojowej muzyki, ciepłych barw w pomieszczeniu i leżaczków oraz firanek, czy kamiennych ukwieconych ścian.
Nie napisałam jeszcze o najważniejszym. Kobiety te w pakiecie mają dzisiaj dystans do siebie, którego ze świecą mogłyby szukać dwadzieścia pięć lat temu. Bo wtedy miały dwadzieścia pięć. I poczucie, że fajnie byłoby być idealną. Teraz zaś, z rozbrajającym uśmiechem na twarzach przemierzały sto metrów w średnio seksownych szlafroczkach, z gołymi nogami w trampkach czy klapkach i czuły się bosko.
Całkiem korzystne podsumowanie
Wracając do rozważania z początku artykułu – czy straciły coś, nie korzystając z tych dobrodziejstw wcześniej? Chyba nie, skoro wcześniej nie przyszła im do głowy podobna eskapada. Teraz z kolei potrafią z danego im wolnego czasu w stu procentach skorzystać. Wiedzą, czego chcą, a czego na pewno nie. Znają siebie, a przede wszystkim MAJĄ SIEBIE. To nie takie znowu dzisiaj oczywiste. Skoro udało im siebie po drodze nie zgubić, to znak, że teraz mogą wyłącznie znajdywać. Łapać i zatrzymywać. Chwile, które – jak wiemy – są w życiu piękne. Niech trwają.
Sikorka
chciałam czegoś wielkiego
co mnie uskrzydli
zainspiruje
czekałam cały dzień
z pędzlem w dłoni
i wtedy przyleciała ta mała sikorka
Magdalena Podobińska
z tomiku „Ocalały karp”