Kiedy do dowolnych świąt pozostają dwa tygodnie, dopadają mnie czasami niemrawe wyrzuty sumienia, bo wiele gazet i portali uzmysławia światu, że niezbędne są generalne porządki, a mnie to nigdy specjalnie nie przekonywało. Wydaje mi się, że jeśli na bieżąco piorę, gotuję, wkładam naczynia do zmywarki, a przedmiot zabrany na chwilę odkładam na swoje miejsce, to robię naprawdę wszystko, co niezbędne. „A okna?” – może ktoś zapytać. I tu mnie „ma”. Bo one są poza konkurencją. Ach…
Tak naprawdę ogarnia mnie czasem potrzeba porządkowania, ale nie rządzi się ona jakimś specjalnym kalendarzem, a raczej samopoczuciem na temat aktualnego stanu tego, co wokół mnie. Zapewne nie jest to powód do dumy, ale mam nadzieję, że jeśli słowa te czyta ktoś do mnie podobny, to jest mu po prostu lżej, że nie jest na tym świecie z takim problemem sam. A ponieważ temat porządków jako takich już się wcześniej pojawił, skupię się na nim tylko trochę. Pewnego bowiem dnia, do porządków w biblioteczce zmotywowało mnie słońce, w chwili kiedy wybierałam jedną książkę spomiędzy innych. Niesamowicie rzęsisty, nagły deszcz drobinek mocno zastanowił mnie swoją wszędobylską obecnością.

Moja biblioteczka nie jest może specjalnie okazała, za to doskonale wiem, co gdzie mam i jakiekolwiek zawirowanie w tej ulubionej przestrzeni wprawia mnie w zagubienie. Tymczasem takie porządki potrafią sprawić, że gubię się na własne życzenie. Bo biorąc do ręki książkę w fioletowej okładce, nagle wpadam na pomysł, że może by tak ustawić książki kolorystycznie. Innego dnia „według wzrostu”, a kolejnego po nazwisku autora. Ostatecznie, każdy pomysł jest wadliwy, bo po kilku miesiącach już wszystko jest mniej więcej tak, jak było, więc na co ten cały trud? Najlepiej więc omieść miotełką to, co trzeba i pozostawić.

Ania, czy Anne?

Anne z Zielonych SzczytówOstatnio chwila zadumy naszła mnie, kiedy spojrzałam na „Anię z Zielonego Wzgórza” w porządnej oprawie, w którą zaopatrzył ją zaprzyjaźniony introligator. Ile ten konkretny egzemplarz przeszedł ze mną?! Wstyd napisać. Jednak przetrwał i nadal zajmuje w biblioteczce honorowe miejsce. W dzieciństwie Anię czytałam podczas wielu posiłków, a także (o grozo) kąpieli. I choć łączyła mnie z główną bohaterką wyłącznie dusza romantyczki, mam wrażenie, że nawet dzisiaj w konkursie z wiedzy o rudowłosej dziewczynce mogłabym poradzić sobie śpiewająco. Fragment, w którym zafarbowała sobie włosy na zielono, deklamowałam podczas konkursu szkolnego (sic!). Gdyby tak dobrze się skoncentrować – kto wie, może powiedziałabym go jeszcze dzisiaj z pamięci…

Zatrzymałam się przy Ani, bo uzmysłowiłam sobie, że być może pokolenie naszych wnuków nie nazwie jej już tak swojsko. Bo wracamy do oryginału, jeśli o imię chodzi. I tytuł także przyjdzie mi zapamiętać, choć jestem mu niechętna. Przyzwyczajam się i dobrze mi z tym. To chyba ta strefa komfortu, poza którą zaleca się dziś wychodzić. W tym przypadku wyjdę. Ostrożnie, ale jednak spróbuję. Skoro zarzucaliśmy staroświeckość poprzedniemu pokoleniu, zrobię wiele, żeby o sobie tego nie usłyszeć w związku z Anią.

Pierwszy krok już zrobiłam. Wzięłam udział w spotkaniu z panią tłumaczką, Anną Bańkowską. Postanowiłam dać sobie wytłumaczyć, że „Anne z Zielonych Szczytów” była zabiegiem potrzebnym. Nadal nie jestem pewna, więc ustawię się w kolejce do biblioteki, kiedy tylko z
mojej nocnej szafki zniknie kilka lektur „w czytaniu”.

Tymczasem „w czytaniu”

Wyklęta córka KubiakówA „w czytaniu” znajduje się aktualnie, więc nie grozi jej warstwa kurzu – „Wyklęta córka Kubiaków”. To jedna z wielu pozycji, które wcale nie krzyczały do mnie z reklam w internecie. Znalazłam ją po swojemu. Zaczęłam od Tadeusza Kubiaka pewnego zimowego dnia, kiedy bardzo potrzebny był mi wiersz o świętach. A że mam tendencje do oglądania zagadnienia z każdej strony, rzucił mi się w oczy temat życia prywatnego poety. I choć sama denerwuję się, kiedy czytam w prasie bulwarowej o aktorach coś, czego wolałabym nie wiedzieć, bo powinnam patrzeć na nich przez pryzmat wykonywanego zawodu, to jednak to czasem robię. I tym razem nie było inaczej.

Z dużym zaciekawieniem, ale i czymś na kształt szoku, dotarłam do Małgi Kubiak, córki artystów, której życie z tej mniej więcej przyczyny było traumą niemal od początku. Książka Marty Konarzewskiej jest naprawdę wciągająca. Wnioski wysuwają się niemal mimochodem. Córka poety bierze udział w obszernym wywiadzie, jednak ukryć się nie da, że to jej popisowa rola i powie wyłącznie to, co chce, a zdecydowanie chce. W końcu też jest artystką. Lektura ma ciekawą konstrukcję i naprawdę pochłania. Zachęcam zainteresowanych biografiami. Zależność pomiędzy córką i ojcem, niewiarygodne zakończenie małżeństwa poety – to, o czym dzisiaj tak dużo wiemy, a co ma wpływ na życie kolejnego pokolenia.

Marta Bijan „Marcepan”Na swoją kolej cierpliwie czekają, godząc się już jednak na obecność kurzu, bo doba ma tylko 24 godziny, wiersze Marty Bijan Marcepan”. Jestem ich bardzo ciekawa. Autorka kilka lat temu udowodniła, że ma piękny głos i coś mi mówi, że i wiersze zrobią na mnie wrażenie. Na koniec zaś zostawiłam sobie pozycję, którą musiałam mieć, wbrew powiedzeniu, że książki nie ocenia się po okładce. Tę oceniłam i tak do mnie „wołała”, że postanowiłam zaopatrzyć się w nią błyskawicznie. Delikatna, subtelna okładka i niepokojący tytuł. To „Trzeba być cicho” Agnieszki Jelonek.

Cieszę się na każdą kolejną tak bardzo, że z pewnością nie skupię się bardziej na porządkach niż lekturze. Nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. Kiedy jednak nadciągną, rozgonię je, jak miotełką kurz. Właśnie teraz tyle chcę zrobić dla siebie.

Półżartem

 

pozwól sobie na bycie

strój miny

gdy nikt nie patrzy

tańcz tango

przy zachodzącym słońcu

 

w gruncie rzeczy

życie najlepiej smakuje

gdy pijemy je półżartem

i z rozwianymi szaleństwem włosami

 

Marta Bocek, Salonik Cieszyński