Chciałabym, żeby nie wyszło kiczowato. Będzie to trudne, bo jesień już taka jest. Ma kolorów co niemiara i z przyjemnością ją rysujemy – bez względu na wiek. Kredką, farbą, a także piórem. I aparatem. Jest atrakcyjna do tego stopnia, że nawet nie wymaga „podrasowania” specjalnymi narzędziami. Wiecie, co mam na myśli.
Z trudem przyjmuję co roku do wiadomości, że kończy się lato. Zwłaszcza kiedy dzieje się to tak drastycznie – człowiek wstaje rano i nagle okazuje się, że zamiast sandałów należałoby włożyć kalosze. Zniosę je zresztą wyłącznie dla potrzeb grzybobrania. I kompletnie bez znaczenia okazuje się fakt, że mamy dziś do wyboru kalosze w każdym kolorze, a nawet parasol zgodny z ich odcieniami. Padać, to może pośrodku wakacji, lekki deszczyk, ciepły, przyjazny, orzeźwiający, a nie ten, który mówi – „uwaga, postaraj się mnie polubić, bo będę ci towarzyszył przez kilka najbliższych słotnych tygodni”.

Marudzę. Jednak każdy lubi coś innego. Wielu źle znosi wysokie temperatury – współczuję i z tego miejsca pozdrawiam. Ja za to jesienią lubię wełniany koc i ciepłe światło gdzieś w kącie. I w ten sposób z książką na kolanach z jesieni płynę sobie do zimy.

Kiedy to zleciało

Zdarza się jednak w życiu tak, że coś, co wydaje się oczywiste, jak te mieniące się na poboczach kasztany, czy jarzębina przy płocie – przestaje być widoczne w codziennym biegu. Gdzieś tak mniej więcej z chwilą, kiedy już nie zbierasz ich razem z dzieckiem na zajęcia do przedszkola, kiedy zamiast brodzić wśród liści, po prostu wskakujesz do samochodu, bo szybko, szybko i wciąż nie można zdążyć, albo zwyczajnie masz lenia – tu właściwe podkreślić. Masz tych wszystkich jesiennych zajęć po dziurki w nosie, więc z ulgą po prostu wkładasz temat do rodzinnego archiwum. Pojawiają się w to miejsce inne tematy, po dwukropku ustawiać mogą się całymi stadami – z całą pewnością nie zionie od nich jesienną nudą. Jak długie i szerokie jest życie, mamy je czym wypełnić po brzegi. I trochę to trwa. Bo budujesz, remontujesz, urządzasz, podwozisz, gotujesz, sprzątasz. Asz, to znaczy „aż”.

Przychodzi jednak taki moment w życiu, kiedy ze zdumieniem zaczynasz powoli na nowo odkrywać tę naturę. Prawdopodobnie z chwilą, kiedy poczujesz, albo zrozumiesz i pozwolisz sobie na przyznanie, że nie jesteś niezastąpiona/y. Nagle okazuje się, że masz dla siebie więcej czasu i dostrzegasz coś tak bardzo oczywistego, co zawsze tu było, ważnego dla życia jak powietrze. Już nie patrzysz na te liście pod drzewami z taką złością jak co roku (bo tylko wymagają grabienia), ale przyglądasz się ich fakturze, barwom, kształtom. I jesteś w stanie poszukać w czasopismach dla działkowców, jaką rośliną można wzbogacić balkon, taras, działkę, żeby urozmaicić je kolorystycznie. Z takich poszukiwań wracasz z miechunką, pięknotką, czy rokitnikiem. Cieszy cię każdy pojedynczy owoc i dumą cię napawa, że to ty miała/eś wpływ na ubarwienie sobie najbliższego otoczenia. Co ciekawe, pisząc to, szeroko się uśmiecham.

Ach…

A potem wydarza się niespodziewanie coś, co taką jesienną grę kolorów zaburzy i wrzesień przelatuje przez palce w nastroju i barwach ponurych. Już „po”, otrząsnąwszy się porządnie, z pytaniem w przerażonych oczach „co to miało być?!” – starasz się złapać w swoje ręce ze wszystkich sił te liście, co jeszcze zostały na drzewach i te promienie słońca, które jednak są coraz dalej i wygrzebać spod tego symbolicznego koca, żeby ruszyć przed siebie. Żeby jednak mieć tę możliwość. Jakie to zaskakujące, że człowiek (a przypuszczam, że nie jestem w tym sama), czasami musi czegoś nie móc, żeby koniecznie tego zapragnąć. Zauważyć to.

Pisząc ten jesienny tekst, nie bardzo wiedziałam, w którym kierunku mnie zaprowadzi. Tymczasem rozpoczął nam się piękny październik, więc jeszcze zdążę nacieszyć oko, ba, całą siebie niejednym jesiennym obrazkiem. Nie będę konstruować ludzików z kasztanów i żołędzi, ale z przyjemnością uwiecznię na zdjęciach każdy kolorowy owoc jesieni, może go też opiszę. I najważniejsze – spróbuję jeszcze tej jesieni zrobić coś, żeby nie wkurzały mnie zdjęcia znajomych w Internecie. Bo to jest nie do wytrzymania. Wiecie, te brązowe, z grzybami. 😊

DESZCZ

(17.11.04)

 

Deszcz czasem ładnie śpiewa.

Tak, że aż płakać się chce.

Deszcz z czasem przeszłość zmywa.

Jak zapominać, uczy mnie.

Jak wybaczać,

jak kochać,

jak być cząstką wiecznego dżdżu.

Jak żyć teraz i tu.

 

 

Hanna Rybicka, Salonik Cieszyński

Serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na wykorzystywanie plików cookies Dowiedz się więcej

The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.

Close