Najbardziej ekologiczny środek przemieszczania się, to oczywiście nogi (a poza tym, jak zdrowo jest się przejść!). Na drugim miejscu plasuje się rower. Hulajnogi elektryczne? Cóż, nie emitują spalin, to prawda, ale “ekologiczność” owego modnego sprzętu przedstawia się dyskusyjnie.
Zacznijmy od historii: koło to niewątpliwie wielki wynalazek ludzkości. Homo sapiens wpadł na ów pomysł mniej więcej 4000 lat p.n.e. Przeznaczone pierwotnie do wyrobu ceramiki (koło garncarskie), zrobiło wielką karierę w transporcie. Pierwsze pojazdy posiadające koła – rydwany – pojawiły się 3000 lat p.n.e. w Mezopotamii, by szybko rozprzestrzenić się na obszarze Bliskiego Wschodu i Europy. Dotarły też do Chin. W Imperium Rzymskim nazwano je carrus. Brzmi znajomo? Angielskie słowo „car”, znane na całym świecie, pochodzi z łaciny. Starożytni władcy traktowali rydwany jako oznakę wysokiego statusu, zupełnie jak dziś niektórzy ludzie swoje auta. Z tym, że rydwany były (z dzisiejszego punktu widzenia, bo wtedy mało kto o tym myślał) pojazdami całkowicie ekologicznymi; ciągnięte przez zwierzęta, a często i ludzi. Przeskakując kilka wieków: wynalezienie pierwszej maszyny parowej, ba, nawet pierwszego silnika do samochodu, który wydalał czystą wodę, nie szkodziło naszej planecie. Kłopoty zaczęły się dopiero z upowszechnieniem silnika spalinowego.
Ekologia wkracza do transportu
Postęp cywilizacji, w tym rozwój motoryzacji, masowy dostęp do samochodów, doprowadziły naszą planetę na krawędź destrukcji w niespełna 100 lat. Ruchy Zielonych i ekologów coraz głośniej biją na alarm. Trudno sobie jednak wyobrazić, by można było zlikwidować transport w ogóle; dlatego też historia ludzkości zatacza, nomen omen, koło.
XXI wiek jest świadkiem boomu na eko. Świadomość ekologiczna, wykorzystywanie odnawialnych źródeł energii, polityka zero waste stały się koniecznością. Jako jedno z rozwiązań proekologicznych (redukujących emisję CO₂ i smog) proponuje się napędy elektryczne do pojazdów. Grupa badawcza Uniwersytetu w Vancouver w Kanadzie dowiodła, że kobiety częściej niż mężczyźni wykazują postawy proekologiczne w obszarach decyzji zakupowych, segregowania odpadów czy ograniczają korzystanie z samochodu w trosce o czyste powietrze. Chcą przesiadać się do środków transportu nieszkodzących matce Ziemi, co może być rozwiązaniem tym atrakcyjniejszym, że nie oznacza od razu zakupu pojazdu. Większość europejskich miast, nie tylko stolic czy metropolii, dysponuje wypożyczalniami sprzętu na godziny. Stacje rowerów i hulajnóg elektrycznych są dziś tak powszechne, jak postoje taksówek. Wystarczy ściągnąć aplikację na telefon, mieć parę groszy na koncie i już możemy przemieszczać się z punktu a do b. Proste? Owszem, ale na tej trasie czyha kilka pułapek.
Z e-hulajnogą bez wysiłku
Po pierwsze, brak kultury użytkownika często niweluje szczytną ideę ochrony środowiska. Idąc do pracy, trzeba się bacznie rozglądać – być czujnym czy cudowny eko-wynalazek zaraz w nas pełnym pędem nie wjedzie. Ponadto, stacja e-pojazdów jest „punktem a”, skąd zabiera się hulajnogę. I w drogę! Docelowy „punkt b”? Zazwyczaj znajduje się w miejscu zwanym potocznie „tam, gdzie się podoba”. Okazuje się, że może to być praktycznie wszędzie. Wielu z nas, wychodząc jutro z domu, z dużym prawdopodobieństwem potknie się o hulajnogę. Śliczna, zielona, lansowana jako ekologiczna, tarasuje chodnik, aż wyczerpie się bateryjka i operator podjedzie po nią SAMOCHODEM SPALINOWYM. Infrastruktura i przepisy dotyczące korzystania z elektrycznych hulajnóg są w powijakach. Z rowerami sprawa przedstawia się nieco lepiej, chociażby już tylko z tego powodu, że pozostawiony sprzęt musi zostać przypięty. Użytkownik szuka więc miejsca, w którym może go odstawić. Rower z reguły nie blokuje chodnika i nie grozi przewróceniem się na Bogu ducha winnego przechodnia.
Po drugie: w e-hulajnogach wykorzystuje się baterie litowe. Trzeba ten lit wydobywać, a zasoby Ziemi nie są nieograniczone. Obecnie akumulatory projektuje się tak, by pracowały przez 5 do 12 lat. Po tym okresie nie będą się już nadawać do użycia. I co wtedy? Na ogół wysyła się je na śmietnik. Oczywiście, lepiej je utylizować. Owszem, nadają się do recyklingu. Jednak rozwiązanie takie stosuje się tylko w 5% przypadków, ponieważ koszt całego procesu równa się niemal z kosztem wytworzenia nowego akumulatora. Nowy zaś cechuje się znacznie większą żywotnością niż stary poddany renowacji. Pilotażowo, baterie z elektrycznych hulajnóg i rowerów wykorzystano do awaryjnego zasilania ulicznego oświetlenia. Okazało się jednak, że to bardzo drogie rozwiązanie. Resumując: organizacja Greenpeace twierdzi, że do 2030 r. na świecie znajdzie się ponad 13 milionów baterii nieprzydatnych baterii. I co wtedy? Hektary ziemi do ich składowania narażone zostaną na wieloletnie skażenie (w domyśle, nie będą nadawać się do rekultywacji). W tym samym okresie z zasobów planety zniknie 10 mln ton niklu, kobaltu i litu niezbędnych do produkcji akumulatorów.
Po trzecie: e-hulajnogi są, owszem, całkowicie bezemisyjne, bo mają baterię i ładuje się je elektrycznie. Tylko że ta energia skądś pochodzi. Skąd? Z elektrowni węglowych? Produkcja hulajnóg również wymaga energii i zanieczyszcza środowisko.
Po czwarte w końcu: badania naukowe wskazują na fakt, że e-hulajnogi bynajmniej nie zastępują samochodów – prędzej rowery, bo nie wymagają pracy mięśni, a ludzkość w przeważającej swej części jest wygodna.
Elektryki przyszłością motoryzacji (?)
Samochody elektryczne wydają się bronić lepiej niż hulajnogi. Niestety na ten moment są średnio o 30% droższe od spalinowców. Z badań przeprowadzonych przez sieć firm badawczych “Taylor Nelson Sofres” dla “Renault” wynika, że 90% kobiet uważa “elektryki” za przyszłość motoryzacji. Cenią je za redukcję zanieczyszczenia środowiska i hałasu oraz design nieustępujący niczym wyglądowi tradycyjnych samochodów. Zainteresowanie „elektrykami” podsyca fakt, że już od 2035 r. na terenie całej Unii Europejskiej wprowadzony zostanie całkowity zakaz sprzedaży nowych aut spalinowych (stare nadal będzie można odsprzedawać). Tak, na marginesie – Polska jest jedynym krajem, który sprzeciwił się takiemu rozwiązaniu.
Alternatywą dla pojazdów elektrycznych są modele napędzane wodorem, jednak pierwiastek ten, choć najpowszechniejszy we wszechświecie, w czystej formie na Ziemi nie występuje, a 96% jego produkcji wymaga użycia paliw kopalnych. Tak więc jazda autem z tym napędem jest wprawdzie wysoce ekologiczna, natomiast wydobycie napędzającego go paliwa już niestety nie.
Ekologiczne niedomówienia
Wszystkie działania proekologiczne są godne pochwały: od tych najmniejszych, typu zakręcanie kranu podczas mycia zębów, segregację śmieci, używanie opakowań wielorazowego użytku, po zakup elektrycznego samochodu, czyli poważną inwestycję. Lepiej jednak nie nabierać się na tzw. greenwashing, czyli eko-ściemę. Tymi terminami określa się pozorowane działania producentów, mające sprawić, by konsumenci kojarzyli daną markę z ekologią, a tymczasem marka ta nie ma z ekologią nic wspólnego, gorzej nawet – działa na szkodę środowiska naturalnego. Zielone “pranie mózgu” tzn. wmawianie nam, że coś jest lepsze, bo “eko”, po głębszej analizie może wcale nie okazać się lepsze!
Ten artykuł został napisany przez autorkę w ramach wolontariatu i wydany drukiem w bezpłatnej publikacji “Vademecum ekologiczne”. Powstała ona w wyniku realizacji projektu „Jak kobiety ratują planetę. Współpraca organizacji kobiecych z Polski i Austrii wobec wyzwań klimatyczno-energetycznych” realizowanego w partnerstwie ze Stowarzyszeniem Kongres Polskich Kobiet w Austrii. Publikacja została wydana przy wsparciu finansowym Komisji Europejskiej. Publikacja i zawarte w niej artykuły odzwierciedlają jedynie stanowisko jej autorów i Komisja Europejska oraz Narodowa Agencja Programu Erasmus+ nie ponoszą odpowiedzialności za jej zawartość merytoryczną.