Wiecie, mam wokół domu tajemniczy ogród. Czasem tak go sobie nazywam, choć znam i takich, którzy być może powiedzieliby, że nieco zaniedbany to nie znaczy tajemniczy. Ale to nieprawda. Prawda jest taka, że nie jestem ekspertką od prac ogrodowych i wszystko, co rośnie pięknie i równo zawdzięczam w tym ogrodzie rodzicom i mężowi, ale nie znaczy to, że kompletnie nic nie czuję i jest mi wszystko jedno. Ponadto każdy ma inne oko i gust. Można go też nie mieć, ale w tej kwestii nie planuję wdawać się w polemikę.
Ostatnio zdarza mi się nie mieć cierpliwości. Kiedy jej nie mam, rozumiem swoje emocje doskonale i wiem, że mam do nich prawo. Ten stan jednak z czasem mija, a wtedy zaczynam mieć wyrzuty sumienia, że nie sprostałam zagadnieniu. Że nie byłam dla kogoś taka, jaką ten ktoś mnie sobie życzył, a fajnie byłoby móc taką być. Życie jednak jest zupełnie inne i pokazuje nam, jak inny jest ktoś drugi.
Pisałam już tutaj o zieleni. Dwa lata temu. To był dosyć poważny, smutny tekst. Ale skoro dzisiaj znowu przyszedł mi do głowy, chyba oznacza, że nie należy go lekceważyć. Będzie jednak w nieco lżejszej odsłonie. Rzadko mam taki czas, chwilę, sytuację, kiedy wybieram się do ogrodu i bezmyślnie rozglądam się wkoło. Bezmyślnie, to też nie tak do końca właściwe określenie, bo na tym gapieniu się mam zamiar oprzeć swój tekst, a ten chyba jednak nie powstałby z kompletnej bezmyślności. Może więc lepszym określeniem na taką obserwację będzie słowo beztroskie. Miałam tak dzisiaj. Położyłam się na wznak i porwała mnie zieleń. Zieleń to jednak bardzo wąskie określenie koloru, który dominuje w naturze. Powiedzieć zieleń, to niewiele powiedzieć.
Ruszając w podróż, która nam się zamarzyła, chcemy zobaczyć wszystko. Nic w tym złego, a nawet bardzo prawdopodobne, że to może się udać, jednak pod warunkiem, że to nie pięć dni, a przynajmniej dwadzieścia pięć. Pięć dni natomiast też może mieć swój urok, ale warto już od początku wiedzieć, że „głową muru nie przebijesz” i nie ma się co porywać „z motyką na słońce”, czy choćby księżyc. Zaoszczędzimy sobie wielu rozczarowań i frustracji i pozostaniemy w atmosferze dla wszystkich przyjemnej, mając świadomość, że nasza podróż to po prostu rekonesans. Rozpoznanie terenu.
Pomyślałam, że mi przejdzie, ale minął już ponad miesiąc, od kiedy obejrzałam film i nie mogę przestać o nim myśleć. Miałam 12 lat, kiedy powstał utwór „We are the world” i w zasadzie wtedy mogłam o nim powiedzieć, że jest fantastyczny. Widziałam i słyszałam gotowy produkt i chyba nie miałam zbyt dużej wiedzy na temat jego wkładu w zapobieganie głodowi w Afryce oraz informacji jak zawojował listy przebojów na świecie. Piosenka kojarzyła mi się z Kennym Rogersem, Cyndi Lauper i może jeszcze liczną rodziną Michaela Jacksona. W pamięci widzę chmarę ludzi, mikrofony, klaskanie do rytmu i wspólnotę, która czuje, że razem robi coś dobrego. Tak było wtedy.
Mam dzisiaj zaszczyt wystąpić w roli osoby przeprowadzającej wywiad. Tym większa to przyjemność, że moją rozmówczynią jest Elżbieta Holeksa-Malinowska, cieszyńska Poetka, z którą regularnie widujemy się w grupie literackiej Salonik Cieszyński i organizujemy wydarzenia z wierszem w roli głównej. Jej twórczość jest mi bliska, a spotykamy się przy okazji wydania jej najnowszego, czwartego już tomiku wierszy „Zapiśnik czyli damska torebka”. Przejdźmy więc może do emocji, które prowokowały do zadania pytań.
Kiedy byłam dzieckiem, zima kojarzyła się przede wszystkim ze śniegiem, bałwanem, sankami, lodowiskiem, albo wyprawą na narty. Najczęściej autobusem w kierunku Ustronia, Wisły itp. To było dawno temu i choć dzisiejsi rodzice współczesnym dzieciom starają się przynajmniej raz w życiu pomóc ulepić bałwana (bo to trochę przekazuje się z pokolenia na pokolenie jak jesienią umiejętność tworzenia ludzików z kasztanów), to jedyny warunek do spełnienia tego zadania, mianowicie obecność śniegu, nie jest już tak oczywistą sprawą.
Taka sytuacja. W salonie fryzjerskim damsko-męskim chwilowo siedzę nieco w kącie, z osłoną na głowie, coby nie uciaptać siebie, ściany, a może jeszcze fotela. Posiedzę jeszcze z dziesięć minut, bo farba potrzebuje czasu. Z werwą zmiksowaną z gracją moja fryzjerka Sylwia wykonuje kilka ostatnich machnięć szczotką, ustawia przenośne lustro za głową świeżo wyfryzowanej, celem dania jej szansy, by potwierdziła, że z tyłu fryzura także jest ok. I jest. Jak zwykle zresztą.
Dla miłośników ekologii nawet najmniejsze działania mają znaczenie, aby dbać o środowisko naturalne. Dlatego możliwość dbałości o siebie w sposób naturalny, prostymi domowym sposobami zyskuje coraz więcej zwolenniczek i zwolenników.
Znowu złapała się na tym. Pokręciła głową, po raz kolejny zastanawiając się, o co chodzi z tą czerwienią? Jej bijącą w oczy soczystością. To nie tak, że kiedyś jej unikała. Zawsze miała jakiś ciuch w tym kolorze, ale raczej były to dodatki – mięciutkie rękawiczki z włóczki, co to pasowały do jeansów w kolorze niebieskim. Do nich zresztą pasuje wszystko. Pomimo tego, a może nawet równolegle, to znaczy w tym samym czasie jednak siląc się na matematyczną dokładność – procentowo – szarość i czerń biły ją na głowę. Bransoletka czerwona, ale sukienka koniecznie szara. Pasek owszem czerwony, ale golf od grafitu po czerń.