Czasami przebieranie nogami kompletnie nic nie daje. A może daje, tylko nieco później. Albo po prostu – we właściwym czasie. Jak to dobrze, że nasz organizm o nas dba, bo w emocjach moglibyśmy zrobić sobie krzywdę. Czerwiec z takiej radości niepohamowanej słynie. Dzieci mają swoje święto. A dorośli cieszą się, że dzieci się cieszą. Czasami, coraz częściej nawet, czerpiąc z nieprzebranego morza poradników, sami cieszą się jak dzieci. Umiar jednak we wszystkim wydaje się być wskazany. Nawet w radości, niestety.
Po przepięknym rodzinnym weekendzie, który przy okazji był dosyć intensywny, rozpoczął się dosyć intensywny tydzień, a ja – idąc za ciosem – już cieszyłam się z weekendu, który miał nadejść. Przyświecała mi myśl o odpoczynku, ale kiedy przekonałam się, jak bardzo będzie obfitujący w atrakcje, myśl o odpoczynku odsunęłam na bok i radośnie rozpoczęłam plany. Czas jednak z gumy nie jest, jak sobie z pewnym opóźnieniem przypomniałam i trochę ta myśl mnie zasmuciła.
Plan działania
Jam session w zaolziańskiej Dziupli stał się już dla nas tradycją. Kiedy tylko mamy wolny piątek – pierwszy piątek miesiąca – z przyjemnością zajmujemy nieliczne wolne miejsca i przy piwie delektujemy się każdą nutą, dobiegającą z instrumentów zdolnych muzyków.
Dodatkowym miłym wydarzeniem, tym razem po polskiej stronie Cieszyna, Na rogu, miał być wieczór z muzyką do tańca. Coś za czym tęsknię i do czego ciągnie mnie niezmiennie od czasu pierwszych szkolnych potańcówek. Nie oszukujmy się, w klubach rzadko zdarzają się didżeje (DJ), którzy mają dużo zrozumienia dla starszych roczników i ich podrygiwania w parach, więc jak tylko pojawia się ogłoszenie sugerujące kolację z muzyką do tańca – to w tych rocznikach – oczywiście lubiących taniec, od razu zaczyna wszystko tańczyć.
Jak już wspominałam, czerwiec to jednak miesiąc rozpoczynający sezon wszelkich atrakcji, więc to nie koniec palety barw, jaką nam zaserwował. Po raz drugi na mapie wydarzeń w naszym regionie miał odbyć się Festiwal Słowa im. Jerzego Pilcha Granatowe Góry. No i w tym miejscu mój rozsądek przestał działać.
Galimatias
Przeczytałam sobie program, choć nie był specjalnie intuicyjny. Festiwal rozkładał się na trzy dni, posiadał mapkę orientacyjną, bo wydarzenia odbywały się w różnych punktach Wisły. Miałam wrażenie, że dostanę oczopląsu. Wiedziałam, że kilka nazwisk na spotkaniach autorskich muszę koniecznie „zaliczyć”. Dodatkowo był koncert, a także Drzewo Opowieści. W duchu cieszyłam się, że spacer śladami Pilcha udało nam się odbyć w zeszłym roku, choć tegoroczna atrakcja w postaci odwiedzin jego domu wabiła bardzo.
I tak, zamiast radosnego wyczekiwania weekendu, zaczęłam się martwić, że gdzieś nie zdążę. Zdawałam sobie sprawę z absurdalności tej historii, a w żaden sposób nie potrafiłam sobie pomóc. Robiłam jakieś przetasowania i byłam nawet skłonna wyjść przed końcem jam session i jechać do Wisły na Nocne czytanie Pilcha o 22.00, co już zakrawało na jakieś szaleństwo.
Zdarza Wam się coś takiego? Albo zdarzyło choć raz? Bo ja owszem, lubię uczestniczyć w takich pięknych sytuacjach, potrafię tu i teraz docenić piękno chwili, ale ta potrzeba bycia tam, żeby go docenić potrafi człowieka zmęczyć.
Tu i teraz
Efekt? Proszę bardzo! Powiedziałabym – do przewidzenia. Zbuntował się organizm. Najzwyczajniej w świecie zareagował przeziębieniem. Wybawił mnie z opresji. I chyba pokazał, na czym naprawdę powinnam się skoncentrować.
To nie była moja pierwsza lekcja z tej materii. I miałam już wrażenie, że potrafię wyciągać wnioski. Z zawstydzeniem muszę przyznać, że to powraca. Co jakiś czas i być może w coraz większych odstępach, co jest jakimś pocieszeniem, ale jednak.
Dzięki swojemu organizmowi, spędziłam ten weekend (a nawet już piątek) w domu. Przeczytałam książkę, która jakoś nie chciała wcześniej zwrócić mojej uwagi, obejrzałam wspaniały mecz Igi Świątek, uporządkowałam zdjęcia z ostatnich rodzinnych spotkań, przygotowałam kilka miłych wiadomości do wysłania jutro, posiedziałam chwilę na tarasie. A w niedzielę, kiedy dostałam od organizmu zielone światło w postaci nieodczuwania dreszczy i zmienności temperatury, towarzyszyłam w zrywaniu bzu, który do tej pory pełnił jedynie funkcję ozdobną, a ma przeobrazić się w nalewkę, a nawet siałam pewien polny kwiat, którego nazwy nie przytoczę. Nie zrobię tego z obawy, że któryś znający się Czytelnik mógłby mi popsuć zabawę informując, że na tę roślinkę to nie jest dobry moment. A ja spróbuję udowodnić, że był. Już niebawem.
Podsumuję sobie ten zaskakujący czas. Zadanie weekendowe odrobiłam na pełną czwórkę. Każdej czynności miałam okazję przyjrzeć się z każdej strony. Z przyjemnością byłam tu i teraz. Moje wewnętrzne dziecko dostało co prawda trochę po nosie, ale chyba sobie na to zasłużyło. To nic. Weekend właśnie się kończy, a artykuł napisał się niemal sam. Odpoczęłam, zrobiłam kilka naprawdę miłych rzeczy.
Festiwal obejrzę sobie w Internecie, a kolejny będzie przecież w przyszłym roku. Jam session z kolei będzie za miesiąc, a potańczyć też jeszcze zdążę. Tymczasem wracam do zdrowia, przez roletę wpada mi odpowiednia dawka słońca. Kompot, który właśnie piję, ma odpowiedni kwaskowaty smak, a ja mam jakieś wewnętrzne poczucie, że drobiazgi, którymi zdążyłam się ucieszyć, wprowadziły w moje dni równowagę. Jest niedzielny wieczór. Delektuję się nim.
ZMYSŁEM i NIEOBOJĘTNOŚCIĄ
na zmiany
morzem
rozlane zboże
utkane makiem
niebo spełnione ptakiem
kłosów na tle niebieskim
wąsy w rozkwicie
czujesz?
TAK pachnie Życie
***
falą
trzciny na wietrze
dotknięte płynnym powietrzem
niebo przed burzą w rozterce
słyszysz?
TAK kocha Serce
Małgorzata Szklorz, Salonik Cieszyński
/ seria A-H, tomik 4: Dopełnienie, str.25, 2009 r./