Nowy rok rozpoczął się już jakiś czas temu. Sprawia wrażenie, że chciałby być niemal normalny. Taki, żeby nam wynagrodzić dwa poprzednie, w których to poruszaliśmy się po omacku, pojęcia nie mając, skąd nadejdzie atak. Czy mu się to uda – przekonamy się. Na wszelki wypadek przesyłam mu swoje najlepsze myśli, mając nadzieję, że to, co najgorsze jest już za nami. Przez „najgorsze” rozumiem tu naprawdę wszystko.
W ciągu tych dwóch lat zdążyliśmy nieco oklapnąć, zmarkotnieć, zubożeć towarzysko i kulturalnie, bo każdą aktywność trzeba sobie było dozować. Żeby przypadkiem nie przesadzić, żeby się nie narazić, żeby się… nie zarazić. Tak, to słowo również musiało tutaj paść. Choć przyznać trzeba, że jeśli ktoś zdążył się zorientować, że nerwy i marudzenie w niczym mu nie pomogą – miał możliwość zadbania o swoją higienę psychiczną, szukając dobrych stron tego nagłego obrotu spraw. W grę wchodziło pieczenie chleba, przetwarzanie warzyw i owoców, przemeblowanie wnętrz, wreszcie kilka codziennych ćwiczeń, czy dbałość o oddech. Tak naprawdę – zupełnie drugorzędne znaczenie miało, którą opcję wybraliśmy. Wszystko, co miało wpływ na nasze poczucie bezpieczeństwa i jako takiej równowagi, przynosiło ulgę.
Zauważyłam, że u mnie ten wypracowany starannie spokój przerodził się w permanentną potrzebę odpoczynku. Nawet w momentach, które naprawdę tego nie wymagają. Odpoczywam z taką ochotą, że kiedy wracam do domu po pracy, rozglądam się w pierwszej kolejności za moim ciepłym kocem i po zaspokojeniu jakże przyziemnych potrzeb żołądka, chętnie się w niego zanurzam. W ten sposób popołudnie upływa błyskawicznie i w zasadzie za chwilę kończy się dzień. A przecież tyle jeszcze miałam do zrobienia…Niby dzień jest już dłuższy, bo mamy luty, a ja tego jeszcze nie dostrzegam. Zdarza mi się jednak skupiać i rozmyślać ze zdumieniem o czynnościach, którym wcześniej nie poświęcałam zbyt wiele uwagi. Takie obserwacje przychodzą przeważnie w weekendy.
Czas zaoszczędzony, czas zmarnowany…
W pewien sobotni poranek, kiedy to święty spokój ogarniał cały dom, czyściłam zbiornik na kawę, będący częścią składową ekspresu ciśnieniowego. Czyściłam z zacięciem. Nie lubię tej czynności, ale jeszcze bardziej nie lubię, kiedy pojemnik ów tkwi brudny w ekspresie, a kawa jest już dawno wypita. I taka mnie naszła refleksja, że urządzenie to pomimo szumnej nazwy, niewiele ma wspólnego z ekspresem. Bo taki na przykład pociąg ekspresowy ma za zadanie dowieźć człowieka do celu szybciej niż zwykły osobowy. List ekspresowy też miał zdecydowanie szybsze tempo dotarcia do adresata. Jak się to ma do ekspresu ciśnieniowego – trudno dociec, bo:
- umieszczając w pojemniczku kawę, muszę wykazać się nie lada precyzją, żeby jej drobinki znalazły się tylko wewnątrz, a nie na blacie, co z kolei powinnam natychmiast sprzątnąć, bo nie usiądę spokojnie do swojej kawy patrząc na ciemne punkciki na jasnym drewnianym tle;
- jeśli zapraszam gości – muszę liczyć się z tym, że spędzę w kuchni więcej czasu, bo za jednym razem ekspres zdąży „nakapać” kawy na dwie filiżanki wielkości naparstka, co jest dość irytujące;
- wyczyszczenie pojemnika na kawę wymaga ode mnie sięgnięcia po jakiś ostry przedmiot, który ułatwi wyskrobanie zawartości do końca, a jednocześnie zwiększonej uwagi, żeby nie uszkodzić uszczelki mieszczącej się wewnątrz;
- ten punkt dotyczy osób, które na specjalne życzenie potrafią jeszcze spienić mleko i wykonać milion dodatkowych „upiększaczy”, by zadowolić amatora kawy. Ja nie jestem zdolna do takich poświęceń, ale każde zaangażowanie doceniam i podziwiam.
Ekspres do kawy, na świecie zyskał popularność w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Wtedy prześcigano się w tworzeniu sprzętów, które ułatwiają nam życie. Jednakże w związku z tym, że dzisiaj mamy taką ilość szybkich przedmiotów, których zwyczajnie nie mamy czasu użyć – bo po prostu za szybko żyjemy – zgłaszam postulat, żeby ekspresowi ciśnieniowemu zmienić nazwę. Na choćby „strażnika domowego ogniska”, czy powiedzmy „budowniczego nastroju”, a może po prostu „trenera ludzkiej cierpliwości”. No bo naprawdę nie jestem w tym momencie w stanie wymienić drugiego współczesnego wynalazku, który tak skutecznie sprawia, że zamiast gnać – „celebrujemy chwilę przyjemności”.
Żeby było jasne – nie pijam kawy z ekspresu ciśnieniowego. Jest dla mnie zbyt mocna, jakkolwiek nie starałabym się jej mniej nasypać. Preferuję ekspres przelewowy, bo prościej go obsłużyć, umyć i wymienić zużyty filtr. Na dodatek absolutnie niczego nie spowalnia i miano ekspresu naprawdę mu się należy. A kiedy brak mi czasu – zadowalam się niezdrową kawą rozpuszczalną. Ekspresowo!
Widząc, jakie emocje potrafi wywołać takie przydatne urządzenie kuchenne, nie mogę wyjść z podziwu, że to naprawdę się dzieje. Staram się wytłumaczyć sobie taką nagłą zmienność nastrojów potrzebą wypatrzenia wiosny. I choć spoglądając na kalendarz, zdaję sobie sprawę, że powinnam wykazać się jeszcze chwilą cierpliwości, wszystko wskazuje na to, że dwa lata, które właśnie minęły, potrafiły porządnie rozregulować nastroje wielu z nas. Nie po to jednak trenowałam spokój wewnętrzny, żeby byle co wyprowadziło mnie z równowagi. I choć dzisiaj nieśmiały ptasi trel budzi już wiele emocji, daję sobie czas na powolną pobudkę. Wszystko nadejdzie we właściwym czasie.
WIOSNA GENERAŁEM
Miałaś wystawić narcyzów szwadrony,
Pospolite ruszenie krokusów wdziewa korony,
Tulipany do boju! Tyralierą!
Tu i ówdzie zawilce się bielą.
Puszkarz stoi zniecierpliwiony,
Już dawno miał wybuchnąć zielony,
Rozrywając błoto i biel,
Miał sobie zimę wziąć na cel!
Na nic plany i strategie;
Zwijać obóz; wieje śniegiem.
Nie zakwitnie laur na skroni,
Wiosna po prostu od nas stroni.
Paweł Czerkowski, Salonik Cieszyński