Ruszając w podróż, która nam się zamarzyła, chcemy zobaczyć wszystko. Nic w tym złego, a nawet bardzo prawdopodobne, że to może się udać, jednak pod warunkiem, że to nie pięć dni, a przynajmniej dwadzieścia pięć. Pięć dni natomiast też może mieć swój urok, ale warto już od początku wiedzieć, że „głową muru nie przebijesz” i nie ma się co porywać „z motyką na słońce”, czy choćby księżyc. Zaoszczędzimy sobie wielu rozczarowań i frustracji i pozostaniemy w atmosferze dla wszystkich przyjemnej, mając świadomość, że nasza podróż to po prostu rekonesans. Rozpoznanie terenu.

Łatwo się mówi – mogę dzisiaj o taką mądrość życiową się pokusić, ale sama jestem w gorącej wodzie kąpana i coś mnie korci, żeby pomimo zmęczenia i burczącego brzucha zajrzeć jeszcze w mysią dziurę, a dopiero później w spokoju paść na twarz. Mam takie zdjęcia z roku 2015, z podróży do Toskanii, na których widać na mojej twarzy jakieś rozczarowanie grupą, że się mazgai, a tu należy zobaczyć jeszcze Dawida we Florencji, czy cukiernię Nannini w Sienie. W rękach trzymam przewodnik i wszystko wskazuje na to, że zaraz pognam wszystkich gdzieś dalej, bo szkoda tu być i nie zobaczyć. Nie pytałam uczestników wycieczki, co oni na to, a oni przez grzeczność ewentualne uwagi przemilczeli. To było dziewięć lat temu, okrzepłam, nabrałam doświadczenia i przede wszystkim weszłam w słuszny wiek. Trzeba się przecież szanować. Nie zmieniło się z upływem czasu jedno. Moja miłość do Italii. Jak dotąd nic jej nie przebiło, choć często aktualizuję dane.

Tymczasem jednak przyszła kolej na Rzym. Uwielbiam cieszyć się na to, co nastąpi. I tak czteroosobowa grupa przygotowała plan. Każdy marzył osobno, jak wiadomo. Na szczęście w tych marzeniach zdarzyło się wiele punktów wspólnych, a te osobne zawsze można obejrzeć pojedynczo lub w parach – tu obowiązywała dowolność.

Internet bardzo nam sprzyja, naprawdę. Wszystko, co da się tą drogą zarezerwować, wymaga jednego. Rozsądku, co do ilości atrakcji na dany dzień oraz usytuowania tych punktów na mapie. Bo zwiedzanie wśród turystów zawsze trochę męczy, a człowiek potrzebuje w ciągu dnia też takiego momentu, kiedy nic nie musi, tylko chce. Dobrze jest więc ustalić zwiedzanie głównych punktów turystycznych na rano albo popołudnie, które ma się po drodze, albo przynajmniej łatwo da się je połączyć autobusem lub metrem. To jest moim zdaniem gwarancją dobrego samopoczucia. My poradziliśmy sobie z tym doskonale.

Krótka charakterystyka

Rzym, pomimo swego majestatu i naprawdę niesamowitej ilości punktów koniecznych do zwiedzenia, w jakiś przedziwny sposób okazał się kompaktowy. Dosyć szybko okazało się, że łatwo jest się w nim orientować, nie błądząc. Jeśli pogoda nam dopisuje, udaje się to jeszcze lepiej i sprawniej.

Mam tak, że kiedy przeczytam wiersz, powieść, obejrzę film dziejące się w miejscu, do którego się wybieram, to czuję potrzebę dokładnie w to miejsce się udać. Pobyć, poczuć atmosferę, sprawdzić, czy tak to właśnie jest naprawdę. I dużo jestem w stanie poświęcić czasu i energii. Mam w swoich wspomnieniach kilka zaskoczeń. Tych rzymskich, jak się okazuje też.

Spacer wiosennym Rzymem to czysta przyjemność. Kiedy człowiek z góry wie, że najatrakcyjniejsze miejsca nie są wyludnione, nie spodziewa się cudu, przyjmuje to jako coś naturalnego i naprawdę może się tym delektować. Przysiąść, rozejrzeć się, posłuchać mnogości języków. Nawet zrobić zdjęcie zakochanej parze, kiedy poprosi. Warto też sprawdzić, jak długo otwarta jest dana atrakcja, jeśli bilet nie zawiera dokładnej pory. Szkoda czasu na takie niespodzianki.

Subiektywnie

Spróbuję wyliczyć kilka zaskoczeń na mojej drodze. Niespecjalnie smakują mi kasztany. Nie było to pierwsze do nich podejście, ale trudno, nie wszystko jest dla wszystkich. W telewizji Plac i Bazylika Świętego Piotra wydawały mi się większe, Panteon zaś mniejszy, zachwyciły mnie ołtarze większości kościołów, choć dotąd niespecjalnie na tym się skupiałam.  Plac Campo de’ Fiori, na którym spalono Giordano Bruno, był zapełniony straganami, ale chyba wolałabym na nich kwiaty od wszystkiego innego. I trudno był znaleźć tabliczkę z nazwą, a mnie marzyło się takie zdjęcie, żeby wszystkie informacje skumulować za jednym zamachem. Usta prawdy mają godziny otwarcia. Kiedy to odkryłam, przeczuwałam, że nie mamy szans dotrzeć na czas. Tu tymczasem miła niespodzianka – obsługa poruszała się nieco flegmatycznie, delikatnie tylko sugerując, że czas płynie, usuwając spokojnie linię oddzielającą od wnętrza, z uśmiechem na twarzy, nadal robiąc zdjęcia turystom ich telefonami. Nikt nie poganiał, nie patrzył z ukosa i przypuszczam, że atrakcji nie zamknięto, dopóki nie sfotografował się tam ostatni turysta.

Zachwycają mnie wszelkie place, Rzym ma ich bez liku, z fontannami, pomnikami, robią na mnie ogromne wrażenie. Piazza del Popoplo było mi dane zobaczyć jako pierwszy. Może dlatego wciąż mam go przed oczyma. I jeszcze dziewczynę, która niemal na samym środku śpiewała jedną z powstałych nie tak dawno włoskich piosenek Fai Rumore z repertuaru Diodato. Dla mnie taki obrazek jest kompletny. Stoję w bezruchu i jestem tak wzruszona, że najchętniej zostałabym tam już na dobre. Podobnie zdarzyło mi się w Pradze na Moście Karola trzydzieści lat temu. Muszę tu jeszcze koniecznie dodać, że place rzymskie nie są zadrzewione. Drzewa rosną wokół. W parkach i na wzgórzach. Piszę o tym nieprzekonana do konieczności ciągłej krytyki co do zasadności posadzenia takich, a nie innych drzew na cieszyńskim rynku. Pomimo faktu, że nasz rynek jest stary i zabytkowy, pojawiły się na nim drzewa. Wracając do parków na wzgórzach, to są to magiczne miejsca. Z drzewami pomarańczowymi, z widokiem na panoramę miasta, wreszcie także z muzyką na żywo. Obserwujesz zachód słońca i nie obchodzi cię nic.

Żeby szybko wrócić

Nie był moim celem pamiętnikarski zapis podróży. Raczej próba spojrzenia na Wieczne Miasto spokojnie, bez pośpiechu i znalezienie w nim normalności. Bo nie samym zwiedzaniem turysta żyje. Czasem z przyjemnością zatopi usta w rogaliku z nadzieniem pistacjowym albo ravioli z truflami, czy lazanią (lasagne). A czasem popatrzy ze zdumieniem, jak na czerwonych światłach pasażerka skutera (Vespa), z czułością poprawia kołnierz kierowcy, bo wiało trochę. Takie drobne gesty, to z nich składa się życie. Pięknie oświetlony wieczorem pusty plac św. Piotra zapada w pamięć, zaskakuje usytuowaniem fresk Stworzenie Adama, autorstwa Michała Anioła w Kaplicy Sykstyńskiej.

Pisząc ostatnie zdanie, już wiem, że mogłabym tak bez końca. Powinnam była je sobie darować, ale niech zostanie. Po to w końcu było to rozpoznanie terenu, żeby wiedzieć, że następnym razem (bo taki na pewno będzie), zajmiemy się tylko jego skrawkiem, ale szczegółowo. Może zamienimy się w Roberta Langdona albo księżniczkę Annę, a może poprowadzi nas jakiś wiersz. Szpakowaty właściciel pewnej restauracji, gdzie pysznie gotują, poinformował całkiem szczerze, że choć mieszka w Rzymie całe swoje życie, nadal znajduje miejsca, które widzi po raz pierwszy. My w takim razie będziemy je znajdywać częściej. W swoim tempie, po swojemu.

Dałem ci różę, autor Roman Brandstaetter, ze zbioru Krajobrazy włoskie

 

Dałem ci różę na Piazza Navona,

Trzymasz ją w dłoni jak zachód słońca.

 

Spostrzegł to rzymianin. Nisko skłonił głowę

I minął nas z gracją.

 

Ten przechodzień

Był śpiewającym trytonem.

 

Jeszcze z daleka się uśmiechał,

Bo zapewne pamiętał

Renesansowy gniew rzeźbiarzy i architektów.

 

Ale dzisiaj nie ma już tutaj granicy

Między królestwami żywiołów.

 

Niebo, ziemia i woda

Uzupełniają się nawzajem.

 

Niebo jest potrzebne dukatowej ziemi,

A ziemia zachodzącemu słońcu,

A słońce szumiącym fontannom.

 

Dlatego siedząc na Piazza Navona,

Nie będziemy prowadzili sporu o fontanny.

 

Ani o fasadę kościoła

I podniesioną dłoń starca.

 

Do naszych serc spokojnie wpadają

Cztery rzeki Berniniego.

 

W naszych uszach łagodnie szumi

Melodia kamiennych zwierząt.

 

Dałem ci różę na Piazza Navona.

Już róża zgasła. Wieczór trzymasz w dłoni.