Wiecie, mam wokół domu tajemniczy ogród. Czasem tak go sobie nazywam, choć znam i takich, którzy być może powiedzieliby, że nieco zaniedbany to nie znaczy tajemniczy. Ale to nieprawda. Prawda jest taka, że nie jestem ekspertką od prac ogrodowych i wszystko, co rośnie pięknie i równo zawdzięczam w tym ogrodzie rodzicom i mężowi, ale nie znaczy to, że kompletnie nic nie czuję i jest mi wszystko jedno. Ponadto każdy ma inne oko i gust. Można go też nie mieć, ale w tej kwestii nie planuję wdawać się w polemikę.
Ostatnio zdarza mi się nie mieć cierpliwości. Kiedy jej nie mam, rozumiem swoje emocje doskonale i wiem, że mam do nich prawo. Ten stan jednak z czasem mija, a wtedy zaczynam mieć wyrzuty sumienia, że nie sprostałam zagadnieniu. Że nie byłam dla kogoś taka, jaką ten ktoś mnie sobie życzył, a fajnie byłoby móc taką być. Życie jednak jest zupełnie inne i pokazuje nam, jak inny jest ktoś drugi.
Pisałam już tutaj o zieleni. Dwa lata temu. To był dosyć poważny, smutny tekst. Ale skoro dzisiaj znowu przyszedł mi do głowy, chyba oznacza, że nie należy go lekceważyć. Będzie jednak w nieco lżejszej odsłonie. Rzadko mam taki czas, chwilę, sytuację, kiedy wybieram się do ogrodu i bezmyślnie rozglądam się wkoło. Bezmyślnie, to też nie tak do końca właściwe określenie, bo na tym gapieniu się mam zamiar oprzeć swój tekst, a ten chyba jednak nie powstałby z kompletnej bezmyślności. Może więc lepszym określeniem na taką obserwację będzie słowo beztroskie. Miałam tak dzisiaj. Położyłam się na wznak i porwała mnie zieleń. Zieleń to jednak bardzo wąskie określenie koloru, który dominuje w naturze. Powiedzieć zieleń, to niewiele powiedzieć.
Pomyślałam, że mi przejdzie, ale minął już ponad miesiąc, od kiedy obejrzałam film i nie mogę przestać o nim myśleć. Miałam 12 lat, kiedy powstał utwór „We are the world” i w zasadzie wtedy mogłam o nim powiedzieć, że jest fantastyczny. Widziałam i słyszałam gotowy produkt i chyba nie miałam zbyt dużej wiedzy na temat jego wkładu w zapobieganie głodowi w Afryce oraz informacji jak zawojował listy przebojów na świecie. Piosenka kojarzyła mi się z Kennym Rogersem, Cyndi Lauper i może jeszcze liczną rodziną Michaela Jacksona. W pamięci widzę chmarę ludzi, mikrofony, klaskanie do rytmu i wspólnotę, która czuje, że razem robi coś dobrego. Tak było wtedy.
Mam dzisiaj zaszczyt wystąpić w roli osoby przeprowadzającej wywiad. Tym większa to przyjemność, że moją rozmówczynią jest Elżbieta Holeksa-Malinowska, cieszyńska Poetka, z którą regularnie widujemy się w grupie literackiej Salonik Cieszyński i organizujemy wydarzenia z wierszem w roli głównej. Jej twórczość jest mi bliska, a spotykamy się przy okazji wydania jej najnowszego, czwartego już tomiku wierszy „Zapiśnik czyli damska torebka”. Przejdźmy więc może do emocji, które prowokowały do zadania pytań.
Kiedy byłam dzieckiem, zima kojarzyła się przede wszystkim ze śniegiem, bałwanem, sankami, lodowiskiem, albo wyprawą na narty. Najczęściej autobusem w kierunku Ustronia, Wisły itp. To było dawno temu i choć dzisiejsi rodzice współczesnym dzieciom starają się przynajmniej raz w życiu pomóc ulepić bałwana (bo to trochę przekazuje się z pokolenia na pokolenie jak jesienią umiejętność tworzenia ludzików z kasztanów), to jedyny warunek do spełnienia tego zadania, mianowicie obecność śniegu, nie jest już tak oczywistą sprawą.
Znowu złapała się na tym. Pokręciła głową, po raz kolejny zastanawiając się, o co chodzi z tą czerwienią? Jej bijącą w oczy soczystością. To nie tak, że kiedyś jej unikała. Zawsze miała jakiś ciuch w tym kolorze, ale raczej były to dodatki – mięciutkie rękawiczki z włóczki, co to pasowały do jeansów w kolorze niebieskim. Do nich zresztą pasuje wszystko. Pomimo tego, a może nawet równolegle, to znaczy w tym samym czasie jednak siląc się na matematyczną dokładność – procentowo – szarość i czerń biły ją na głowę. Bransoletka czerwona, ale sukienka koniecznie szara. Pasek owszem czerwony, ale golf od grafitu po czerń.
Dwadzieścia osiem lat temu to była Pocahontas. Mieliśmy wtedy po dwadzieścia kilka lat i tak naprawdę nie miało to jakiegoś wielkiego znaczenia, co w kinie poleci. Byle pójść tam razem. Zwłaszcza że była słotna jesień, a w środku cieplutko. Siedzieliśmy na balkonie. Tyle pamiętam. Oczywiście wiem, że bajka zawierała też wątek miłosny oraz, a może przede wszystkim, że wkład w ścieżkę dźwiękową miała sama Edyta Górniak. Bo możecie mówić, co chcecie, jeśli chodzi o głos, to nie ma sobie równych. To były Katowice, kino Rialto. I tych niemal trzydzieści lat temu to były inne Katowice. Trochę jak ta jesienna aura podczas dżdżu. Szara i nieprzytulna, więc bajka kolorowała nam ten czas.
Teoretycznie, mogłabym o niej marzyć, bo była na świecie, zanim pojawiłam się na nim ja. Przyczyn, dla których nie odczułam jej braku, zapewne może być kilka, ale ja poprzestanę na tej dla dziecka najistotniejszej, że chyba najzwyczajniej po prostu wystarczał mi wtedy ukochany miś. Owszem, miałam też lalki, nawet taką dużą blondynę zza wschodniej granicy, która chodziła, prowadzona za rękę i mówiła mama, przy odpowiednim nachyleniu, ale zdecydowanie to na misiu była widoczna cała moja miłość, troska i potrzeba zaopiekowania się. Była to zabawka spersonalizowana pod każdym względem.
Czy wiecie, że dziewiątego czerwca obchodzono Dzień Przyjaciela, a trzydziestego lipca będziemy świętować Międzynarodowy Dzień Przyjaźni? Zdarza mi się słyszeć o różnych takich świętach. Robi się wtedy w sieci bardzo kolorowo i łzawo. Nagle okazuje się, kto jest kim dla kogo, a o kim zapomniał i nie oznaczył go w życzeniach. Nie wiem jak wy, ale ja kiepsko reaguję na takie sieciowe wyznania. Nie wydają mi się przede wszystkim szczere – takie wysyłane w świat. Bo przecież jeśli na takiej osobie nam zależy, to jesteśmy z nią w kontakcie, choćby e-mailowym, kiedy inaczej się nie da.