Każdy kiedyś zaczyna. Tęsknić. Do miejsca, w którym wyrósł, do wspomnień z dzieciństwa, do osób, których już nie ma, opowieści, które snuły, smaków, zapachów… Wymieniać można w nieskończoność.
I wcale nie jest prawdą, że ma już wtedy trochę lat, po drodze coś mu nie wyszło, właśnie zachorował. Tak się zdarza, ale nie można tego ustawić jako jedynej słusznej granicy, pory. Że te czynniki powodują tę potrzebę, a nie inne. Cech, które je warunkują, jest na pewno o wiele więcej, a znam zupełnie młode osoby, których takie tematy interesowały od zawsze, a na żadne z powyższych problemy nie mogły się powołać.
Moje wspomnienia przychodzą i odchodzą falami. Przeważnie je lubię, choć nie były absolutnie nigdy ubierane przeze mnie w historię Polski, świata. Jedynie w moją – osobistą. Wracam sobie do niej, przejeżdżając przez pola obsiane kukurydzą, i z nostalgią wspominam te, które stanowiły dla mnie i dzieciaków z okolicy wspaniałą bazę na kryjówki.
Wierzby, wyglądające jak skrzyżowanie maczugi z brokułem sprawiają, że mam ochotę zatrzymać samochód przy ruchliwej drodze. Jeszcze gorzej mam z lipą, bo choć moje auto na parkingu w centrum miasta właśnie pod taką stoi i codziennie, poza typowymi dla ptasich białymi plamami na masce, wszystko się do niego lepi – tylko trochę denerwuję się, że nikt z tym nic nie robi, a tak naprawdę owa lepkość bardzo kojarzy mi się z tym, co dawno minęło. Ze stołem i ławami pod najbardziej rozłożystą lipą w okolicy, pod którą rodzinnie grywało się w karty i odpoczywało po trudach dnia ze szklanką oranżady. Kiedy okazało się, że ostatnia lipa w ogrodzie musi zostać ścięta, bo zagraża bezpieczeństwu domostwa, to było jak zamach na moje dzieciństwo. A przecież, kiedy byłam mała, kompletnie mnie ona nie interesowała, bo… zawsze tam była.
To, co ważne
Tak naprawdę, czuję to dzisiaj wyraźnie – zawsze najważniejsi byli ludzie i emocje, które w ich obecności czułam, a zdarzenia i przedmioty pojawiły się w moich myślach, wspomnieniach, dopiero całkiem niedawno. O rzeczach trudnych trudno się mówi. Dorośli często spychają je na bok, żeby dziecko było szczęśliwe i beztroskie. To cechy pasujące do dziecka – koniec kropka. I stąd zapewne to rekompensowanie sobie wszelkiego rodzaju niedoborów w kolejnym pokoleniu, często w mocno przesadzony sposób.
Niedostatek, skromne życie. O tym mówimy niechętnie i robimy wszystko, żeby nasi najbliżsi mieli się lepiej niż my. Tylko po co? – aż chciałoby się powiedzieć. I widzimy to wyraźnie. Przecież dzięki temu, że otwieramy oczy, zatrzymujemy się na chwilę, bo szybciej iść się nie da – doceniamy to, co jest. Zwłaszcza dziś, kiedy okazuje się, że słowo „wojna”, wcale nie należy do historii. Kiedy widać, że „być” ma wartość najwyższą, bo co zrobić z tym „mieć”, kiedy masz tylko dwie ręce i musisz zdecydować, co w nie zabierzesz?!
Między grą a prozą życia
Te wszystkie obrazki trudne, niedostatnie, zaczęły mi się niczym film przewijać przed oczami, kiedy kilka dni temu w Starej Gorzelni w Górkach Wielkich w końcu dane mi było obejrzeć sztukę „Polaniarze” w reżyserii Bogusława Słupczyńskiego. Bo choć życie przedstawione przez aktorów nie było moim udziałem, bardzo głęboko czułam, że takie są również moje początki. Że znam te twarze ogorzałe słońcem i wiatrem, spracowane, sterane ciała, to sama prawda także mojego pochodzenia. Autentyczność gry zamieniła grę w prozę życia i czułam ją całą sobą. I całą sobą słyszałam i widziałam. W takich kolorach, jakie znam ze wspomnień. W pewien przedziwny sposób stałam się częścią tej całości, o co zapewne twórcy zadbali z premedytacją.
Pomysł, by scenę teatralną zastąpić zwykłym, surowym wnętrzem, a widownię „przytulić” jak najbliżej sceny, okazał się elementem równie ważnym, jak sama sztuka. Od siebie dodałam piec kaflowy, makatkę nad łóżkiem w kuchni z wyszytym zdaniem „Gdzie zgoda, tam Bóg”, krowę, która wychodząc z obory „załatwiała się” zawsze w tym samym miejscu i Burka na łańcuchu, który szczekał jak szalony, kiedy ktoś próbował przejść obok niego do domku z serduszkiem, a także świnię wiszącą u sufitu, podczas kiedy „człowiek od zadań specjalnych” wychylał jednego głębszego w towarzystwie pomocników. Jakie to wszystko było żywe.
Takie to naturalne?
Codzienność tamtych wcale nie tak odległych czasów, wysiłek, którego wymagała ciężka praca, w końcu wynalazki, polityka, miłość – były tak zwyczajne, namacalne, że bardzo wchodziły pod skórę. To, co na dłużej mnie zatrzymało — bliskość człowieka z naturą, powtarzalność zdarzeń, pór roku, doprowadziło mnie do refleksji, że przecież my o ten powrót do natury właściwie dzisiaj się staramy, ale tak bardzo na przestrzeni lat oddaliliśmy się od określonego jej rytmu, że sprawia nam to kłopot nie lada.
Nie potrafimy odróżnić, kiedy nasze postępowanie jest rzeczywiście światu przydatne, a kiedy popadamy w przesadę. Potrafimy się poróżnić o nieskoszoną trawę. Albo skoszoną zbyt nisko. Czasem mam wrażenie, że mogłyby w tym celu zostać wytyczone jasne reguły i ktoś kompetentny przed sezonem powinien przeprowadzić obowiązkowy wykład. O paleniu ogniska w ogrodzie tylko nadmienię, bo już dawno przestałam nadążać za regułami dotyczącymi tej czynności. I już zaczynam się denerwować. Z tej prostej przyczyny, że ogień powinien łączyć, tak jak to drzewiej bywało, a bywa przyczynkiem do licznych konfliktów. Cóż się zresztą dziwić, przykład ostatnio idzie z samej góry. Myślę sobie, że gubi nas każda skrajność, a kompletnie nie potrafimy znaleźć środka do porozumienia. Nie potrafimy, a może nie chcemy – po prostu?
Z wyrazami szacunku
Odbiegłam nieco od tematu sztuki, a chciałam jeszcze wspomnieć o rozmowie. Tak się składa, że przede wszystkim ona może pomóc dojść do celu, ułatwić rozwiązanie problemu. Polaniarze, pomimo dni naprawdę mocno wypełnionych ciężką pracą, także jej potrzebują. Nie każdy temat przychodzi łatwo, ale wyrażenie go na głos przynosi ulgę.
Jednak rozmową, która poruszyła mnie do głębi, była ta, którą Szymon — jeden z bohaterów prowadzał ze swoją żoną. W tej scenie zadziała się jakaś magia. Coś, co wywołuje gęsią skórkę, albo ciarki na plecach – w zależności od tego, kto ma jakie skłonności. Bo zagrać scenę rozmowy z kobietą, kiedy jedynymi aktorami na scenie są mężczyźni, to naprawdę COŚ. I ja właśnie z tym obrazkiem zostałam jeszcze długo „po”.
Przesłanie sztuki miało rzecz jasna kilka wymiarów. Ja, kobieta, zabrałam ze sobą ten właśnie. I bardzo za niego dziękuję.
Zamiast
Wszystko, co mam – to dywan z mchów,
Sufit – gdzieś tam w błękitne dni,
chropawość ścian w porostach stu,
w gałęziach świt, siedziska z pni…
.
Jedno, co mam – to zapach drzew,
igliwia moc, by prześnić sny,
muzyczny trel – poranny zew
i zegar mam – słoneczny dysk.
.
Od jagód czerń, z poziomki – krew,
maliny sok i jeżyn smak…
i ciszę mam, pierzastych śpiew,
zasłony z chmur i cień i blask…
.
Wszystko to mam ot tak – za free,
to jest mój dom… od zawsze tak,
zielone szkło, zaledwie szkic,
liściasty dom – innego brak…
Anetta Kania, Salonik Cieszyński