Przy okazji kilku czerwcowych wolnych dni, podjęłam z mężem szybką decyzję, by liznąć nieco Paryża. Z zasady bywa tak, że do podróży przygotowujemy się trochę, żeby niepotrzebnie nie tracić czasu na miejscu. Każde z nas wie, co mu do szczęścia potrzebne i po co jedzie tam, gdzie jedzie, a to bardzo ułatwia zadanie. Pogoda nam sprzyjała, no, może nawet ciut za bardzo, ale przecież na taki dar od natury narzekać nie wypada. Ponadto przyznać trzeba, muzea mają ten niewątpliwy walor dodatkowy, że znajdują się pod dachem, a czasem dysponują też pomieszczeniami klimatyzowanymi, co dodaje zwiedzaniu poczucia świeżości, a to z kolei wpływa na komfort zwiedzania i zdolność koncentracji.

No to ruszamy….

Oczywiście – tego domyśliłby się każdy – Paryż jest zbyt duży i okazały, żeby nawet wydłużony weekend wystarczył na zachcianki osoby nawet przeciętnie zainteresowanej zwiedzaniem. Co do tego nie mieliśmy złudzeń. Nam zachciało się Luwru, widoku na Wieżę Eiffla oraz Bulwaru Saint Germain i bagietki, no, może sera i wina też. Całkiem skromnie. Na wszystko inne zapatrywaliśmy się z rezerwą – zobaczymy, co pokaże czas i samo miasto. Chcemy się po prostu powłóczyć i chłonąć atmosferę.

Nie pierwszy już raz wyruszaliśmy w podróż, która tylko dawała pozory zaplanowanej w wersji ‘light’. Nieraz okazywało się na miejscu, że każde o czymś tam dodatkowo poczytało i zostawiło w pamięci na tzw. wypadek, gdyby się okazało, że się zmieści. A potem trzeba było „nogą upychać” ów plan, bo skoro już się jest, to fajnie by było… Tym razem ‘w pamięci’ zostawiłam więc wygooglaną zupełnie na końcu Galerię przy 59 Rivoli oraz antykwariat Shakespeare and Company. A dodać należy, że nie tylko ja miałam swoje niecne plany.

Nie będę się rozpisywać o zabytkach Paryża. Każdy wie na ich temat swoje. Po pierwsze, czy chce je zobaczyć na własne oczy, po drugie, które są dla niego najważniejsze, po trzecie w końcu – każdy ma swój gust. Naszą błyskawiczną podróż uznałam za naprawdę wartą jej podjęcia. Sam fakt, że wszędzie człowieka dowiezie transport publiczny uważam za niesamowitą zaletę. Poza oczywistymi atrakcjami, wróciłam do domu z obserwacjami dodatkowymi, rzucającymi zupełnie nowe światło na moje wcześniejsze spostrzeżenia. W pierwszej chwili chciałam wprowadzić tutaj nieco kpiącą nutę, ale ponieważ zdążyłam już wyspać się i niektóre swoje myśli pooglądać z każdej strony, wyszło mi coś, czego kompletnie się nie spodziewałam.

Pod innym kątem

Zacznę od antykwariatu, w którym miałam ochotę zasiąść w fotelu, z lekturą, no, może nawet zamówić do lektury drobną przekąskę. Zweryfikowałam swoje zapędy, kiedy okazało się, że pod legendarnym sklepikiem ustawiła się długa kolejka i wcale za bardzo nie przesuwała się do przodu. W tak zwanym międzyczasie kolejkowicze, a nieco bardziej ściśle – kolejkowiczki zdążyły wykonać wiele ujęć aparatem z telefonu, albo krótkich filmów, każdorazowo sprawdzając, pod jakim kątem zyskają na atrakcyjności ich relacje, po czym ze stoickim spokojem stały dalej. Osoby, które miały szczęścia być na miejscu szybciej i swoje już odczekały, wyłaniały się z wnętrza objuczone płóciennymi torbami z pokaźnym logo antykwariatu, wypchanymi literaturą wszelaką.

Cóż powiem? Mam nieco więcej lat, niż każda kobieta stojąca w ‘ogonku’. Słońce świeciło pełnią swych sił. Nie ustawiłam się na końcu, zdumiona poprzestałam na zdjęciu „przed”.

Kolejne zdumienie ogarnęło mnie w Muzeum Orsay, widząc pomiędzy dwoma dziełami impresjonistów starannie wystylizowaną dziewczynę, odzianą w soczyste kolory, wskazującą na obrazy po obu stronach kciukami, szeroko uśmiechającą się karminowo czerwonymi ustami. Towarzyszący jej fotograf dwoił się i troił, żeby wydobyć te najlepsze ujęcia i nie dopuścić innych, niemedialnych turystów w przestrzeń pomiędzy nią, a aparatem.

Przypomniało mi się wtedy błyskawicznie jedno z popularniejszych narzędzi w sieci, zaraz potem hasztagi, ‘obserwowanie’ i zrozumiałam, że to właśnie dla owych obserwujących zostały poczynione te wymagające ofiar zabiegi. Kolejka, zakupy, reklama, marketing, makijaż. Wyraziłam nawet na głos swoje myśli o świecie zmierzającym ku upadkowi, o powierzchowności, konsumpcjonizmie i takie tam. I przyznać muszę, „trzymała” mnie ta myśl dosyć długo. Do momentu, w którym, jak już wspomniałam, wyspałam się. Teraz widzę to trochę inaczej, bo… ostatecznie, nie mam pewności, czy to wszystko jest takie puste i na pokaz. Być może dzięki którejś takiej influencerce jakaś młoda osoba zainteresuje się sztuką, literaturą, kto wie?! Nie powinnam generalizować, nie powinnam wyszydzać. Bo nie mogę przecież mieć pewności, że rzecz zakończy się na obrazku.

Całkiem cenne wnioski

Kiedy całe wieki temu zakochałam się w Toskanii, kiedy zaczynałam o niej czytać, a potem zaglądać na bloga Krystyny Jandy, żeby ze zdumieniem poznać Sienę tak, że zapragnęłam pojechać na miejsce i przekonać się samej, o co tak naprawdę chodzi z Piazza del Campo, że trzeba to po prostu poczuć – byłam po prostu obserwatorką. Potem zostałam słuchaczką Gianny Nannini, ale na samym początku dzięki reklamie pewnego fiata, a dopiero później jej muzyki, jako takiej i amatorką ciasteczek, czy kawy z cukierni jej krewnych. Czy to było coś innego, lepszego? Podążałam za idolami, a dopiero z czasem przyszła cała reszta, która drzemie głębiej i czeka, żeby ją wydobyć. Idole? Byli zawsze. Tak jak fani. Zmieniły się narzędzia, czas pędzi. Nic mi do tego, jakimi środkami młodzi ludzie dzisiaj poznają świat. Skoro ja swój poznawałam w ten najlepszy dla mnie – zamykam się, kończę z krytyką. Mamy mądrą młodzież, która – nikomu w ten sposób nie szkodząc, szuka swojego pomysłu na życie. Trzymam za nią kciuki.

Dobrze mi w brązowym

 

Dobrze mi w brązowym,

doceniam po kartce w albumie

w każdym odcieniu

ciepłego lipcowego dnia.

Na wytartej przez tętent koni

cegle.

Mam ją pod głową,

ale też pod innymi

przyległościami.

 

Pod powiekę wpada słońce…

cień zza Torre del Mangia

zdradza kolejną godzinę.

 

Z dowolnego boku – przyznaję,

markizom również w brązowym do twarzy.

 

Wibracje powietrza

wprawiają muszlę w drganie

zapraszając w marzenia…

 

zza rogu zaś zmysły nęci

espresso pod szyldem Nannini…

 

i choć pachnie pięknie, ani drgnę,

bo na Piazza del Campo

dobrze mi w brązowym

takiej głodnej oraz spragnionej.

 

Alicja Santarius