Pisałam już tutaj o zieleni. Dwa lata temu. To był dosyć poważny, smutny tekst. Ale skoro dzisiaj znowu przyszedł mi do głowy, chyba oznacza, że nie należy go lekceważyć. Będzie jednak w nieco lżejszej odsłonie. Rzadko mam taki czas, chwilę, sytuację, kiedy wybieram się do ogrodu i bezmyślnie rozglądam się wkoło. Bezmyślnie, to też nie tak do końca właściwe określenie, bo na tym gapieniu się mam zamiar oprzeć swój tekst, a ten chyba jednak nie powstałby z kompletnej bezmyślności. Może więc lepszym określeniem na taką obserwację będzie słowo beztroskie. Miałam tak dzisiaj. Położyłam się na wznak i porwała mnie zieleń. Zieleń to jednak bardzo wąskie określenie koloru, który dominuje w naturze. Powiedzieć zieleń, to niewiele powiedzieć.

Nazywać rzeczy po imieniu

Zieleń daje nam wiele energii. Potrzebujemy jej bardzo, choć odnoszę wrażenie, że kompletnie nie potrafimy znaleźć na tę potrzebę miejsca i czasu. Choć wyczuwam, że powoli w tej sprawie coś zaczyna się zmieniać na dobre, to jednak nadal dni osób czynnych zawodowo poukładane są według misternego planu, a ten rzadko zawiera punkt dotyczący prywatnego niezorganizowanego czasu wolnego. Często wpisujemy go na tę listę dopiero w chwili, kiedy coś w nas lub najbliższym otoczeniu zaczyna szwankować, podzieje się nie po naszej myśli, zaskoczy nas. Wtedy masowo zaczynamy przytulać się do drzew, zdejmować buty, żeby choć chwilę pospacerować gołą stopą po trawie. A przecież my tej mocy natury potrzebowaliśmy zawsze i zawsze będziemy potrzebować.

Z reguły znajdujemy taki czas w dni wolne. Najczęściej, kiedy dzieci są w wieku przedszkolno-szkolnym. Zdarza nam się wypad w góry, czy do lasu na grzyby, czasem zbieramy kasztany, albo korale jarzębiny. Nie jest to jakaś regularna aktywność, zawsze zależna od zajęć ważniejszych, czasu i pogody, ale sami podejrzewamy, że to trochę mało. Okoliczne parki, tereny zadrzewione zaczynamy dostrzegać i korzystać z ich uroków, kiedy młodsze towarzystwo usamodzielnia się, a nam nagle pozostaje trochę czasu na nudę. Nuda jest dobra i potrzebna od czasu do czasu, ale w myśl pradawnego porzekadła, że co za dużo to niezdrowo – nawet ona zaczyna z czasem się nudzić. Po prostu przeszkadza, a w nadmiarze wywołuje frustrację. I wtedy, pełni już życiowej mądrości i doświadczenia, szukamy tego, co pozwoli nam utrzymać się w dobrej kondycji psychofizycznej. Ruszamy, pograć w zielone.

Wybieramy krótką trasę nad okoliczną rzeką, dogodną ławkę w parku, na nowo poznajemy swoje miasto i widzimy jego zalety, ale głównie mankamenty i nawet na głos zastanawiamy się, kto to tak urządził i że na pewno zrobilibyśmy to lepiej. Ostatecznie jednak, dla własnego dobra koncentrujemy się na odpoczynku: wzroku, ciała, ducha, oddychamy miarowo i wiemy, że o to nam chodziło.

Nie musiałam dzisiaj ruszać daleko. Otworzyłam drzwi tarasowe i omiatając wzrokiem nieskoszoną trawę, płynnie przeniosłam wzrok na deski, bo one nie wymagały żadnej błyskawicznej pielęgnacji, a potem na umieszczone na legowisku poduchy i tu zakończyłam aktywność fizyczną.

Co w ogrodzie piszczy

Ptaki śpiewały z każdego zakątka, z każdego krzaczka i drzewa. Nie widziałam ich, ale czułam się jak w jakimś ptasim radiu. Pomyślałam, że zagłuszyłyby każdą rozmowę. Nie zgadywałam, który jak śpiewa. Moja wiedza w tym zakresie jest raczej szczątkowa. Rozpoznam kukułkę, dzięcioła, może sowę i gołębia, ale wszelkie wróble, czy sikorki albo szpaki i kosy, które mieszkają u nas od zawsze – rozmawiają raczej podobnym językiem. Brzmiały w każdym razie szczęśliwie. Ja też byłam szczęśliwa totalnie. Akurat nie musiałam nic. I było mi z tym dobrze. Długo tak sobie trwałam z zamkniętymi oczami. A kiedy słońce delikatnie zaczęło przenosić się w miejsce, gdzie nie stanowiło już ciężaru dla mojego wzroku, po prostu rozejrzałam się wkoło.

Zielono? Pomyślałam. Przecież określenie tej wielobarwnej natury ot tak, po prostu, to spłycenie jej wagi i piękna. Powiedzieć o liściu, że jest zielony, o gałęzi choiny, czy źdźble trawy to duże uproszczenie. Czasem należy tak sobie poleżeć po prostu, żeby oczywiste stało się wyjątkowe. Ilość warstw kolorystycznych wydała się niemożliwa do zliczenia. Zastanawiałam się, czy potrafiłabym nazwać te różnice. Owszem, znam ciemnozielony i jasnozielony, ale jak nazwać to, co pomiędzy?!

Od dwukropka, po przecinku

Wieczorem postanowiłam skorzystać z dobrodziejstw internetu, żeby przekonać się, co mieści się pod pojęciem koloru zielonego. Wybrałam najciekawsze nazwy, które sobie tutaj wymienię. Są wśród nich także takie, których nie byłabym w stanie rozpoznać w naturze, ale wiem, że znajdą się wśród moich znajomych tacy, dla których to będą kolory oczywiste. Bo mamy na przykład: butelkowy, szałwiowy, szmaragdowy, miętowy, oliwkowy, pistacjowy, zgniły, seledynowy, malachitowy, morski, limonkowy, trawiasty, khaki. Ha!

Owszem, nie nazwę ich odpowiednio w swoim ogrodzie, ale pewna jestem, że każdy z nich tam jest. Widziałam na własne oczy tych trzynaście odcieni przynajmniej. Delektowałam się nimi dobrą godzinę. Próbowałam je nawet uchwycić aparatem, ale to daremne próby w moim wykonaniu. Zresztą nie o to przecież chodzi, żeby uwiecznić je gdziekolwiek. Wzrok odpoczywa w naturze.

Tu i teraz

Jeśli chodzi o mnie, niech tak zostanie. Oczywiście, przyjdą takie miesiące w roku, gdzie będziemy zmuszeni wspomagać się zielenią w wazonie, doniczce, na zdjęciu, obrazie, albo w kolorze zasłon, poduszek, czy odzieży. Może jednak z uwagi na nieuchronność przemijania, przyhamujmy aktywności, które tylko pozornie są ważniejsze i niezbędne na rzecz tych, które teraz oferuje nam natura. Szkoda byłoby je przegapić.

 

Finał

za oknami jak film

kończy się wiosna

wzór z wieloma wiadomymi

podkreślony łąką w rozkwicie

na której kołyszą się z wahaniem

źdźbła tymotki

 

już jej nie wierzę

 

znów mnie okłamała

że nigdy się nie skończy

że nigdy nie połknie łakomie

leśnych ścieżek pełnych dziewanny

rankiem

foremka słońce

zabiera ze ściany cień firanki

 

zagniatam to ciasto oczami

 

w zachwycie

że znów zostało ze mną

surowe piękno bycia

 

i wtedy to się dzieje

na mydelniczce

nie wiadomo skąd     bańka tęczy

 

na zewnątrz na całego

już panoszy się lato

kolorowa spódnica drga mu

wokół bosych nóg

 

jak małe dziecko

drobnymi kroczkami truchta

do mnie

 

palce ulepione miąższem owoców

 

usta czereśniami

 

Zuzana Bláhová

przekład  wiersza Finále z tomiku Pozdní sběr – Alicja Santarius

 

 

***

na drzewo mówię: drzewo

witaj mówię

ty z liści i z brunatnej kory

z łodygą owiniętą dokoła moich rąk

giętkie w podmuchach wiatru

pieszczone słońcem

całowane rzęsami księżyca

witaj

 

przytulam liść do policzka

czuję jedno tętno w mojej krwi i w twojej

kochaj mówię

kochaj — odpowiadasz

jesteś — mówię

jesteś —

istniejemy przez miłość

miłością jesteśmy

my rozkwitłe w seledynowym maju

pod wielkim pustym niebem

 

Halina Poświatowska z tomiku Jestem Julią