Przed wybuchem wojny do polskich szkół uczęszczało  ponad 100 tysięcy uczniów i uczennic z Ukrainy, w ciągu ostatnich dwóch tygodni przybyło 24 tysiące dzieci uchodźców z Ukrainy, a każdego dnia będzie ich tysiące więcej. Te dzieci potrzebować będą w polskich szkołach dodatkowego wsparcia, a udzielić go mogą organizacje społeczne. Dlatego weto Prezydenta Dudy wobec Lex Czarnek jest dobrą decyzją, przynajmniej do czasu zapowiadanej przez szefa MEiN drugiej wersji ustawy.  Warto wspomnieć, że jeśli na prezydencką decyzję miały wpływ rozmowy Pani Prezydentowej Agaty Dudy z posłankami, to należy im pogratulować inicjatywy, Nie wiemy jednak, czy polskie szkoły, cierpiące z powodu fundamentalnych bolączek systemu edukacji, są przygotowane na przyjęcie nowych uczennic i uczniów. Odpowiedzi  w artykule udziela Michalina Rudzka, nauczycielka polonistka z Bielska-Białej.

W SKRÓCIE:
Polski system edukacji widział już wiele, jednak propozycje zmiany i projekt nowelizacji prawa oświatowego, określany jako „lex Czarnek”, przekraczał kolejne granice. Nie tylko obnażał niskie kompetencje ministerstwa, ale także brak znajomości zasad działania polskiej szkoły i jej pracowników. Sytuacja nauczycieli jest kiepska, a bez prezydenckiego weta byłaby jeszcze gorsza.
Jest źle, będzie jeszcze gorzej

Bolączek polskiej edukacji jest sporo. Przeładowany program nauczania, treści często niedostosowane do zmieniającego się świata, krótkowzroczność i myślenie życzeniowe rządzących, śmiesznie niskie pensje nauczycieli i równie niski prestiż zawodowy. W najnowszym raporcie Klubu Jagiellońskiego Jarosław Pytlak ocenił politykę edukacyjną zaledwie na 2+. Nie bez powodu. Czy rzeczywistość szkolna wygląda tak źle?

Wyświechtane hasła dotyczącego tego, że nauczyciel to przede wszystkim pasja, odchodzą już do lamusa. Młodzi ludzie nie chcą pracować już tylko dla idei, kształcić się latami (najpierw na uczelniach wyższych, potem w formie doskonalenia zawodowego, co narzucają kolejne stopnie awansu – ze stażysty na kontraktowego, następnie mianowanego i dyplomowanego) i obrywać rykoszetem za czasy „starej szkoły”, w której uczeń dostawał linijką po palcach, klęczał na grochu i nie odzywał się niepytany.

Takiej szkoły już nie ma, ale nadal żywe są wspomnienia tych, którzy ją ukończyli. Kiedyś o nauczycielach głośno nie było wolno powiedzieć nic złego, za to teraz można sobie odbić te wszystkie lata oraz zrekompensować je hasłami o nierobach, leniach i darmozjadach lub donosami do kuratorium, jeśli cokolwiek się nie spodoba.

O tym, że sytuacja nie jest dobra, a zawód nauczyciela cieszy się coraz mniejszym powodzeniem, świadczy chociażby liczba wolnych wakatów pod koniec sierpnia 2021 r. W skali kraju wynosiła 13 tys. Na pytania, kto będzie uczył dzieci, minister odpowiedział dość beztrosko: „Przypomnijmy, że 13 tys. nauczycieli na 700 tys. nauczycieli, zatem jest to znikomy procent, żebyśmy tu nie robili wrażenia, że mamy tu jakiś potężny procent”.

W skali kraju może to niewiele, jednak w perspektywie funkcjonowania szkoły, w której zabraknie fizyka czy anglisty, problem jest ogromny. Doświadczenia dyrektorów szkół, którzy dwoją się i troją, by zapełnić luki, pokazują, że problem jednak istnieje. W 2019 r. 30 września (prawie miesiąc po rozpoczęciu roku szkolnego!) widniało 8,1 tys. wolnych etatów, a w 2020 r. było to już 10,3 tys. nieobsadzonych stanowisk nauczycielskich. Czy tak trudno zauważyć, że mamy do czynienia z tendencją rosnącą? Jest źle, będzie jeszcze gorzej.

Jak wynika z raportu NIK-u, prawie połowa (!) dyrektorów (46%) zgłaszała trudności z obsadzeniem wszystkich stanowisk nauczycielskich. Brakowało przede wszystkim nauczycieli przedmiotów ścisłych (fizyki, matematyki, chemii), języka angielskiego i informatyki. Ludzie reprezentujący te profesje wolą szukać lepiej płatnej i bardziej prestiżowej pracy z mniejszą odpowiedzialnością, w której nie będzie się od nich oczekiwać godzin spędzanych na wykonywaniu zadań dla idei.

Mityczne 18 godzin

Minister Czarnek, chcąc uzdrowić polską edukację i poprawić status materialny nauczycieli, jakiś czas temu proponował podwyżki i zmiany 18-godzinnego tygodnia pracy na 22-godzinny. Bo nauczyciele tylko tyle pracują, prawda? Właściwie nie ma się zatem co burzyć, obrażać i o co kruszyć kopii.

Choć MEN zawiesił prace nad zmianami w Karcie Nauczyciela, to minister przyczynił się do utrwalenia jednego z najbardziej powszechnych i jednocześnie najbardziej krzywdzących dla nauczycieli mitów związanych z ich czasem pracy.

Nie każdy zdaje sobie sprawę z faktu, że zgodnie z polskim systemem oświaty tygodniowy czas pracy nauczyciela wynosi 40 godzin. To zatem standardowy tryb pracy, taki sam jak w pozostałych zawodach. Powtarzane często w opinii publicznej pejoratywne określenia odnoszące się do nauczycieli, którzy rzekomo pracują za mało lub nie pracują wcale, są jedną wielką bujdą i wynikają z braku znajomości obowiązujących w szkole zasad lub obowiązków, jakie muszą wypełniać jej pracownicy.

Mityczne 18 godzin tygodniowo to tylko niewielka część aktywności, które wykonują nauczyciele. To tzw. godziny przy tablicy (pensum), które dotyczą samego prowadzenia lekcji. Pozostałe są przeznaczane na przygotowanie się do zajęć (materiałów, scenariuszy, metod, technik), sprawdzania prac (kartkówek, sprawdzianów, zadań domowych, projektów itp.), organizacji zajęć pozalekcyjnych, wycieczek, rozmów i kontaktów z rodzicami i uczniami, wypełnianie dokumentacji szkolnej, uczestnictwo w radach pedagogicznych i zebraniach z rodzicami, przygotowywanie wystroju klasy (gazetek, z świąt), organizację uroczystości (w tym apeli, przedstawień, akademii) i konkursów (lub przygotowywania do nich uczniów), a wreszcie na doskonalenie zawodowe i podnoszenie kwalifikacji. Jak pokazały badania przeprowadzone przez IBE, „wszystkie czynności zsumowane w badaniu DAR dają łącznie wynik 46 godz. 40 minut tygodniowo” pracy nauczyciela. To wcale nie tak mało, prawda?

18 godzin to zatem nie pełny wymiar etatu nauczycielskiego, ale jedynie jego część pozwalająca określić, czy w danej szkole nauczyciel będzie mógł liczyć na pełne wynagrodzenie, czy też będzie musiał poszukać pracy gdzieś indziej i łączyć swoje godziny w dwóch szkołach. O ile poloniści, angliści lub matematycy, a więc nauczyciele przedmiotów egzaminacyjnych, nie mają raczej problemów z zatrudnieniem na pełny etat w jednej szkole, tak też nauczyciele pozostałych przedmiotów, których wymiar tygodniowy jest mniejszy (1 lub 2 godziny), często są zmuszeni do zatrudnienia w dwóch, a nawet trzech różnych placówkach. Takie rozwiązanie nigdy nie będzie korzystne ani dla samego nauczyciela, ani dla uczniów, ani dla dyrektora szkoły nadzorującego i organizującego jej pracę.

Stąd pomysł ministra Czarnka o podniesieniu pensum z 18 do 22 godzin przy tablicy nie tyle od początku wydawał się nietrafiony, co absurdalny. Zaryzykuję stwierdzenie, że minister wykazał się (nie po raz pierwszy zresztą) zupełnym brakiem wiedzy na temat sposobu działania szkoły i zasad pracy nauczycieli, których rzekomo ma być najwyższym zwierzchnikiem.

Nie chodzi tu już tylko o nauczycieli przedmiotów z mniejszym tygodniowym zakresem nauczanego przedmiotu (plastyki, techniki, muzyki), ale także pozostałych. Weźmy na warsztat chociażby język polski. W szkole podstawowej to średnio 5 godzin tygodniowo. Aby obecnie wypełnić etat, polonista prowadzi lekcje w 4 klasach. Rachunek, jest dość prosty – etat wynosi 20 godzin. Co z pozostałymi 2 godzinami?

Przykro nam, panie ministrze, ale czegoś zabrakło. By wypełnić etat w cyklu 22 godzin tygodniowo, trzeba być zatrudnionym w 5 klasach, wówczas robi się nam już 25 godzin. Co z niewielkimi szkołami, które nie mogą pozwolić sobie na zatrudnienie dwóch polonistów na pełny etat? Dzielimy godziny? Jeden nauczyciel prowadzi 3 lekcje w tygodniu w tej samej klasie, a kolejny bierze pozostałe 2? Proszę sobie jakoś radzić, nie nasza sprawa – właściwie tak brzmi odpowiedź Ministerstwa Edukacji.

Bicz na nauczycieli

Jak deklaruje MEN, „kurator oświaty ma dbać o prawidłowe realizowanie przez szkoły i placówki zadań dydaktycznych, wychowawczych i opiekuńczych. Jest zobowiązany do dbania o jakość edukacji, badania jej i oceniania”. To teoria, czas na praktykę i spojrzenie na sprawę od kuchni.

Kuratoria oświaty już dawno przestały spełniać funkcję jedynie nadzorującą pracę dyrektorów i nauczycieli szkół. Stały się instytucją-straszakiem, biczem na nauczycieli, który przekazaliśmy w ręce rodziców i, co gorsza, samych dzieci. Nawet uczniowie klas szkoły podstawowej doskonale orientują się w sytuacji, że gdy coś nie przebiega po ich myśli, wystarczy, by rodzice jako osoby pełnoletnie, poskarżyli się na złe działanie nauczyciela.

Po pierwsze, sposób składania skargi (pejoratywnie nazywany w środowisku „donosem”) jest banalnie prosty. Jak większość spraw urzędowych, można zrealizować go bez wychodzenia z domu. Niepotrzebna jest już rozmowa w cztery oczy, pofatygowanie się do danej instytucji. Wystarczy zadzwonić. Kuratorium informuje, że „rejestracji podlegają skargi i wnioski wnoszone pisemnie, telegraficznie, pocztą elektroniczną, dalekopisem lub telefaksem, a także ustnie do protokołu”. Nawet nie trzeba się wysilać, by całą sytuację opisać we wniosku.

Po drugie, nawet najbardziej oczywiste sprawy w praktyce są rozpatrywane na korzyść dziecka i rodzica, o czym doskonale wiedzą nauczyciele i dyrektorzy szkół. Gdy sprawa zostaje postawiona na ostrzu noża, dla własnego spokoju i komfortu psychicznego wolą po prostu się wycofać. Dlaczego? Bo rodzice nie odpuszczają, zdają sobie sprawę z tego, po czyjej stronie jest instytucja. Przecież nie chcemy krzywdzić dzieci, prawda? To byłoby skandaliczne.

Nie twierdzę, że nauczyciele zawsze działają fair, ich praca jest nieskazitelna i nie mają grzechów na sumieniu. Gdy jednak w imię wolności i godności dziecka odbiera się nauczycielom podstawowe formy reagowania, jak np. możliwość rozmowy z uczniem na forum klasy, który zrobił coś złego, to coś z systemem jest ewidentnie nie tak.

Przykład? Rozmawiam z nauczycielką pracującą w niewielkiej placówce w Małopolsce, wychowawczynią starszej klasy szkoły podstawowej. Jej uczniowie zniszczyli mienie szkoły,  wyrwali ze ściany tablicę. Rozrywka super, demolka też. Taka zabawa, młodzieńcza ciekawość świata. Rodzice nie mieli uwag co do tego, by za zniszczenia zapłacić. Skarga do kuratorium wpłynęła, ponieważ nauczycielka podczas godziny wychowawczej przeprowadziła rozmowę na temat odpowiedniego zachowania, szacunku do rzeczy wspólnych i aktów wandalizmu. Woda na młyn dla jednego z rodziców. Chociaż zniszczenia dokonano w klasie szybko i sprawnie na oczach innych uczniów, to rozmowa na forum była już nie w porządku. Skarga na nauczyciela poszła, bo dziecko przecież jest poszkodowane. Reakcja instytucji kuratorium? Zachowanie nauczyciela karygodne, dziecko jest stygmatyzowane i naznaczone w klasie. Trzeba rozmawiać po cichu, bez rozgłosu, ze rozumieniem. Absurd? W oczach pani z kuratorium niestety nie.

Sprawa numer dwa. Znowu uczniowie starszej klasy szkoły podstawowej. Dwoje dzieciaków, padły mocne, obraźliwe słowa z jednej strony. Wychowawca zareagował ostro (oczywiście na ile można), stwierdził, że takie zachowanie było żenujące. Telefon rodzica natychmiastowy. Jak pan śmie, by w ten sposób zwracać się do mojego dziecka? Wie pan, co to oznacza, kiedy słyszy się takie słowa w okresie dojrzewania? Wystarczy mój jednej telefon i pana zniszczę. Zresztą prowadzę z dzieckiem rejestr wszystkich sytuacji, które nam się nie podobają i co robi pan źle. Wszystko zapisujemy, lista jest długa. Mam milion pomysłów, by sprawy nie rozwiązywać pokojowo, więc niech się pan cieszy, że w ogóle rozmawiamy. Naprawdę? Sprawa rozwiązywana pokojowo?

Przykład numer trzy. Nauczycielka angielskiego w liceum, zaangażowana, młoda. Za chwilę matura, trzeba jak najlepiej przygotować młodzież do egzaminu. Pada propozycja, by za niewielkie pieniądze z wydawnictwa kupić dodatkowe materiały do powtórki (uwaga, koszt nieco ponad 10 zł, opłata jedynie za wydruk z wydawnictwa i wysyłkę). Nikt nie protestuje, następnego dnia donos. Dlaczego? Bo tak. Na pytanie, kto powinien zapłacić za materiały dla klasy (dyrektor, nauczyciel z własnej kieszeni, a może szkoła, której budżet i tak dopięty jest na ostatni guzik i ani grosza więcej nie ma), kuratorium wzrusza ramionami. Na pewno nie dziecko i rodzice (którzy zresztą kłopotów finansowych nie mają, to majętni ludzie, ale „z zasadami i honorowi”, dlatego dla dobra wspólnego zgłaszają naruszenie). Zero wcześniejszej rozmowy. A więc materiałów nie będzie. Rodzice zdziwieni i oburzeni brakiem rozwiązania sprawy ze strony nauczyciela.

Kurator oświaty – nasz pan

Przykładów ocierających się o absurd wystarczy. Skoro instytucja kuratorium już teraz owiana jest złą sławą, to po nowelizacji prawa oświatowego będzie jeszcze gorzej. Wzmocniona rola kuratorów oświaty oznacza jeszcze mniejsze prawo do decydowania nauczycieli i dyrektorów. Jeśli dotychczas nauczyciele wiedzieli, że muszą pilnować się na każdym kroku i mogą niewiele, to teraz poczucie bezradności i braku wsparcia wzrośnie stukrotnie.

Do tego dołóżmy jeszcze większą swobodę zwolnienia dyrektora szkoły (nawet bez akceptacji organu prowadzącego) i konieczność uzyskania od kuratorium zgody na prowadzenia w placówce działań i aktywności przez organizacje zewnętrzne. Autonomia ograniczona? Chyba raczej jej zupełny brak.

Zmiany w prawie trafnie podsumował Jarosław Pytlak w raporcie Klubu Jagiellońskiego: „Te działania, o ile zostaną sfinalizowane w parlamencie, uczynią z kuratorów wszechwładnych nadzorców placówek oświatowych i wywrą mrożący krew w żyłach wpływ na wszelką nielicencjonowaną przez władzę inicjatywę programową”.

Nowelizacja ustawy odbije się na odważniejszych i bardziej nowoczesnych rozwiązaniach proponowanych przez co bardziej kreatywnych dyrektorów szkół. Wiele inicjatyw zostanie po prostu zablokowanych ze względu na obawy, że coś pójdzie nie tak i będzie można podpaść w i tak nieprzychylnie nastawionym kuratorium. Najlepiej siedzieć cicho i się nie wychylać. Tak będzie bezpieczniej, ale czy lepiej?

Nie można pominąć faktu, że o zapisie dziecka na zajęcia dodatkowe decyduje i tak rodzic. Jeśli nie życzy sobie, by dziecko uczestniczyło np. w lekcjach wychowania do życia w rodzinie, może je po prostu wypisać. Podobnie rzecz ma się z kółkami zainteresowań – potrzebna jest zgoda opiekuna prawnego, uczeń nie może sam decydować, na co będzie uczęszczał.

Nauczyciele i ryby głosu nie mają

System, w którym głos i siłę mają wszyscy tylko nie nauczyciele, nie ma prawa działać. Słuszne w swym założeniu hasła o zmianie paradygmatu tratowania ucznia, który dawniej był przedmiotem, a w nowoczesnej edukacji stał się podmiotem, przybrały karykaturalną formę. Formę, w której uczniowie mają prawo do wyrażania wszystkich poglądów i emocji, do których trzeba podejść z wielką empatią. Psychologicznych frazesów mówiących o tym, że jeśli dziecko reaguje agresją, to trzeba je zrozumieć i zachować spokój, bo to znak, że nie czuje się w danej sytuacji bezpiecznie. Teraz do roli przedmiotu redukuje się bowiem tych, którzy równym stopniu, co dzieci i ich rodzice system tworzą – nauczycieli.

Co mogą bowiem zrobić nauczyciele w sytuacji, w której rodzicom puszczają nerwy? Rekomendacje kuratorów są następujące: zachować etykę zawodu, grzecznie zaprosić na rozmowę i wysłuchać drugiej strony. Komunikat jest prosty: pani się zdenerwowała, powiedziała ciut za dużo, trzeba wybaczyć, czasem się zdarza. Nauczycielom zdarzyć się nie może, bo będzie skandal na pół Polski.

Redukcja roli dyrektorów placówek oświatowych, którą zakłada projekt nowelizacji ustawy, będzie wpływała także na relacje pracownicze i podważy zasadę solidarności zawodowej. Jak dyrektorzy, którzy nie będą potrafili w sytuacjach kryzysowych obronić samych siebie, mają mieć jeszcze siłę, by wstawiać się za swoimi pracownikami? Jedno w tym wszystkim jest pewne: w tak toksycznym środowisku coraz mniej osób chciało już pracować.

Artykuł Michaliny Rudzkiej pt. Lex Czarnek. Nauczyciele i ryby głosu nie mają. Dlaczego weto Dudy to dobra decyzja? ze strony www.klubjagiellonski.pl  powstał jeszcze przed wetem prezydenta Dudy, ale nie został opublikowany ze względu na wybuch wojny w Ukrainie i ograniczenie publikowanych materiałów tylko do tematyki okołowojennej.